Zapewne znacie te chwile, gdy wszystko się wali, kiedy przestajecie wierzyć w siebie, w to co do tej pory robiliście, gdy macie wszystkiego dosyć, ba gdy myśl o pójściu do pracy lub rozpoczęciu kolejnego rysunku czy projektu napawa was wstrętem i odrazą. Wtedy zazwyczaj wyobrażacie sobie siebie jako kogoś innego i ta myśl, może nie od razu przynosi ukojenie, bo to na pewno byłoby za proste, ale pozwala przynajmniej przetrwać apogeum kryzysu, pozwala schować się w oku cyklonu, zyskać na czasie.
Więc wyobrażam sobie wtedy, że jestem pisarzem, wstaję wczesnym rankiem w granatowym szlafroku narzuconym na jedwabną piżamę (szlafrok?!piżama?!), na nogach mam filcowe kapcie, na biurku z ciemnego dębu dymi świeżo zaparzona kawa. A ja dzielnie strona za stroną, strona za stroną, czoło zmarszczone, skupionym wzrokiem omiatam pejzaż za oknem, dla wytchnienia oczywiście. Na kolanach umościł mi się kot z nadwagą. Albo nie. Jestem reżyserem filmowym, przecież są reżyserzy bez studiów filmowych, a nawet jeśli nie, to ASP i Szkoła Filmowa to właściwie to samo.… Siedzę na krzesełku z napisem reżyser i jak słyszę dźwięk klapsa, to wołam: -Akcja! (głębokim basem oczywiście). Proste. Albo nie. Jestem szefem jednostki specjalnej. Jestem doświadczonym szefem, mam już przecież swoje lata. Mogłoby się udać, w przedszkolu czasem szefowałem. Lecimy na misję. Jesteśmy nad celem. Luk otwarty, pada komenda do wyskoku. Wyskakuję pociągam za rączkę spadochronu, a tu wypada mineralna niegazowana. Pociągam za rączkę spadochronu zapasowego, a tu wypada kanapka z szynką. Wtedy przypominam sobie, że dziś nie mam zajęć w Tarnowie i chyba źle zapakowałem plecak,..eee…tego…no w każdym razie ostatnio w takich chwilach myślę, że niezwykle ciekawym byłoby zajmować się castingiem, że mógłbym być castingowym. Przyszło mi to do głowy, gdy oglądałem serial pt. „Ozark”. To jeden z najciekawszych seriali jakie widziałem ostatnio, właściwie nie ma słabych miejsc. Historia jest oryginalna i wciągająca, przepiękne zdjęcia zatopione w klimatycznej kolorystyce, świetny montaż, doskonała gra aktorska no i właśnie casting. Aktorzy są tam dobrani pod względem granych przez siebie postaci po prostu wybornie. Właściwie zapomina się, że to aktorzy, tworzy się dziwny rodzaj przeżycia, oglądamy film, rzeczywistość zmyśloną, ale w postacie wierzymy niczym w filmie dokumentalnym. Jednym z moich ulubionych bohaterów w tym filmie jest starszy pan, właściciel domu, mieszkający w piwnicy, chodzący w rozchełstanym, odsłaniającym brzuch jak piłka lekarska wyraźnie nieświeżym szlafroku w paski, niepranym zapewne od momentu kupienia. Pan Starszy jest nieogolony, opryskliwy, ma resztki tłustych włosów niezdarnie przykrywających łysinę, pachnie popielnicą ze starym niedopalonym cygarem którą ktoś niechcący zalał Bourbonem i czymś jeszcze o czym nie chcę wiedzieć i uwierzcie mi, ja ten zapach przez ekran komputera czułem. Przy tej dość obskurnej fizjonomii (jeszcze nie wspomniałem o twarzy nadepniętej niechybnie przez słonia), Pan Starszy to typ prawdziwego mężczyzny, człowieka honorowego i odważnego, mądrego i odpowiedzialnego, broniącego słabszych a przy tym niezwykle dowcipnego. Ten człowiek często nie jest wolny od ludzkich, przyziemnych słabości jak posiadanie tzw. ciężkiego charakteru, pociąg do wódeczki, papierosków, czy innych problemów. Ciągnie te problemy ze sobą dzielnie niczym nasz filmowy bohater ciągnący wózek z butlą z tlenem, bo jeszcze Wam nie wspomniałem, że nasz bohater filmowy ma chore serce. Wyszła mi taka oldschoolowa definicja mężczyzny. Miałem to szczęście, że znałem takich ludzi, miałem takich nauczycieli. Dziś ten gatunek jest niestety na wymarciu.
Pan Starszy to postać drugoplanowa a muszę Wam powiedzieć, że ostatnio lubię wynajdywać postacie drugoplanowe, nierzadko bardziej wyraziste, lepiej przez aktorów zagrane. Przez tę ostatnią namiętność zmusiłem się do obejrzenia wszystkich sezonów serialu pt. „Girls”, tylko po to, żeby oglądnąć epizody z postacią neurotycznego studenta rzeźby granego przez Adama Drivera.
Gdy tak piszę o postaciach drugoplanowych, przyszło mi do głowy, że każdy z nas spotkał takie postacie w swoim życiu, ludzi, którzy przemknęli przez nie jak meteor, nierzadko jednak mając na nie dość istotny wpływ.
Pamiętam nauczyciela WF na kolonii w Rabce Zdroju, był początek lat 70-tych. Facet co rano prowadził nas na leśną polanę, gdzie graliśmy w rugby. Graliśmy starą, skórzaną, autentyczną piłką o nigdy wcześniej nieoglądanym kształcie. W drużynach były chude wyrostki, małe grubasy, karzełki i paru osiłków. Gość nikogo nie faworyzował, zawsze dołączał do słabszej drużyny. Mocno przestrzegał, aby gra nie była brutalna, ale też żebyśmy się nie oszczędzali. Ważna była gra zespołowa, honorowa, fair-play. Kochaliśmy tego faceta, mieliśmy po 7, 8 lat.
Gdy byłem nieco starszy zacząłem chodzić na zajęcia plastyczne do Pałacu Młodzieży przy ul. Krowoderskiej w Krakowie. Prowadził je starszy, niezwykle sympatyczny grafik, który w absolutnie magiczny sposób opowiadał historie ze swojego życia i ze swoich podróży. Opowiadał je tak barwnie, że do dziś nie jestem pewien czy niektóre z moich wspomnień nie są jego opowieściami. Musiał to lubić, bo łatwo dawał się podpuścić. Po pewnym czasie najodważniejsi z nas wiedzieli jak go na opowiadanie historii namówić. Zajęcia nierzadko kończyły się grubo po czasie, siedzieliśmy zasłuchani, nikt nie patrzył na zegarek. Teraz jak o tym myślę, to coś mi się wydaje, że jeśli chodzi o te zajęcia to więcej czasu spędziłem w kantorku słuchając opowieści niż w pracowni malując obrazki.
W Liceum mieliśmy przez chwilę nowego młodego nauczyciela od fotografii. Był świeżo po studiach, wyglądał dziwnie, był świetnie ostrzyżony (był rok 1983 lub 84!) chodził w odrobinę za dużych marynarkach, koszulach zapiętych na ostatni guzik, pachniał schludnością. Był inny od nas, dzieciaków poubieranych w stylu punkowo-posthipisowskim. Na zajęciach opowiadał nam o subkulturach i muzyce rockowej, o rzeczach o których nigdy nie słyszeliśmy. Przynosił fanziny i gazetki. Od niego pierwszy raz usłyszeliśmy o ska, odmianie muzyki reggae.
Co rok w krakowskim „Plastyku” była urządzana noworoczna zabawa na określony temat. Gość był wychowawcą klasy trzeciej która tradycyjnie się tym zajmowała, więc włączył się w organizację. Temat brzmiał o ile dobrze pamiętam „Punk-Reggae”. Koniec końców wspomniany nauczyciel zaprosił na imprezę prawdziwy zespół punkowy. Pamiętam nazwę: „Martwy Fiolet”. Sama nazwa już zapowiadała kłopoty. No w każdym razie koncert się odbył, no a potem jak przystało na prawdziwe, punkowe czasy zrobiła się konkretna rozróba, w trakcie której mój kolega wzbogacił się o finezyjne nakrycie głowy w postaci krowiego łańcucha, ale tylko na chwilę, bo na końcu tego łańcucha był niewielkiego wzrostu fan zespołu z wielkim czubem, który po chwili czmychnął przez okno pociągając za sobą łańcuch oraz grupę „Martwy Fiolet”, tuż przed nadjeżdżającą Milicją zresztą.
Afera zrobiła się straszna. Na następny dzień nauczyciel fotografii chodził po wszystkich klasach i osobiście przepraszał. Było nam go żal i czuliśmy jakąś losową niesprawiedliwość. Był naszym idolem, nauczycielem, któremu chciało się więcej, a paradoksalnie za swoją nadaktywność dostawał po głowie. Niczym mój kolega łańcuchem. Cóż, widzę, że się trochę rozgadałem, znaczy rozpisałem, trzeba kończyć. Zabawne, wśród moich bohaterów drugoplanowych są głównie nauczyciele. Jeden z nich, nie pamiętam który, powiedział mi kiedyś na odchodnym:
„Zapewne znasz te chwile, gdy wszystko się wali, kiedy przestajesz wierzyć w siebie, w to co do tej pory robiłeś, gdy masz wszystkiego dosyć, ba gdy myśl o pójściu do pracy lub rozpoczęciu kolejnego rysunku czy projektu napawa Cię wstrętem i odrazą. Wtedy wyobraź sobie siebie jako kogoś innego…”