Gdzieś mi to mignęło na jakimś feedzie, że brodaty filozof, memlord ze Słowenii, obwieścił pełnym capslockiem: „nie ma nic nudniejszego niż kosmos”. A może mi się to tylko przywidziało? Nie mogę rozstrzygnąć, czy ten screen z Tweetera podawany dalej, podlinkowywany, przez algorytmy na widzialną powierzchnię wypychany, nie był jedynie urojeniem poprzepalanych od mediów społecznościowych neuronów. Fakt, nigdzie nie mogę autentyczności tych słów potwierdzić, cokolwiek bym w wyszukiwarkę nie wklepywał. Ja sam zaś własnej pamięci i zaczopowanemu informacyjnie umysłowi nie bardzo ufam – dokucza mi silne wrażenie wręcz fizycznego ciężaru danych, jakby mój mózg faktycznie gdzieś ten śmietnik rzeczy zobaczonych, usłyszanych i przeczytanych gromadził, w jakichś błoniastych pakiecikach, jak napychający policzki żarciem chomik. Jeśli łbem poruszyć, czuć wyraźnie, jak ten nadmiar chlupocze i się z boku na bok przewala. Cóż jednak, skoro jest to zbiór nadmiarowy i niedający się „rozgryźć”.

Może dlategom do „Linii Prostej” tak długo nic nie pisał – cały mózgowy RAM pracuje jak oszalały, by informacyjny input móc przetworzyć i przerobić na strawną, dającą się przyswoić papkę, wobec czego wydaje się zadaniem karkołomnym produkowanie wynurzeń własnych – na to w głowie zwyczajnie miejsca brak, nie bardzo się to kalkuluje. Zresztą sama próba „zainfekowania” myślowego matrixa, w jakim utknęliśmy, własnymi ideami, myślami czy choćby najbardziej czczym gadaniem, wydaje się tyleż bezczelna, co desperacka. Każdy zajęty jest chomikowaniem i przetrawianiem okruszków z własnego społecznościowego bąbelka, zużywając na to lwią część swojego cennego RAMu i przebić się z „własną ofertą” jest niezwykle trudno. Iluż nieboraków wierci się niecierpliwie, by takiej sztuki dokonać, wypuścić w świat kawałeczek kontentu, który z mocą wirusa będzie się pomnażał i rósł w siłę. A jednak jestem tu, starając się choćby na krótką chwilę zapomnieć o tych dylematach.

Do mojego ulubionego Słoweńca wracając – przecież o tym miałem pisać i już od tego nie bardzo wypada uciekać – bez względu na to, czy mi się on ze swoim tweetem przyśnił, czy też nie, myślę o nim stale, oglądając zdjęcia z Marsa, które przesyła niedawno posadzony na czerwonej planecie łazik Persverance. Zbliżam do oczu telefon i staram się przekonać sam siebie, że ów marsjański pejzaż ekscytuje mnie i że mojemu wewnętrznemu nerdowi ślinka cieknie na widok rudych skał i rudych wydm usypanych z rudego piasku, ciągnących się hen, hen po horyzont. Bywa, że hajp udaje mi się na sobie wymusić; że się w stan krótkotrwałego emejzmentu wprowadzam. Okupione jest to jednak nie lada trudem, oszukiwanie samego siebie jest wszak zadaniem energochłonnym, generującym samo w sobie niemały ślad węglowy. Sam hajp zresztą prędko zdycha, ustępując miejsca masywnemu, ciągnącemu się po horyzont rozczarowaniu.

Gdzie nie spojrzeć – skały. Martwota. Piach. Nad tym wszystkim nieznośnie jednolite, „puste” niebo, po którym wędruje blade słońce. Bywa, że niemrawy wietrzyk uniesie w górę szczyptę piasku i taki piaskowy „duszek” powędruje sobie kilka metrów, by rozwiać się prędko. W obliczu marsjańskiej nudy, odmierzanej w rytmie jednakowych dni bez pogody, jest to prawdziwe „wydarzenie”. Ponoć miliony lat temu płynęła tu woda. Ta jednak zdążyła wyparować, pozostawiając jedynie smutne żleby i korytka tu i ówdzie, karmiąc wątłą nadzieję, że b y ć  m o ż e woda ta była wodą życia; że coś w niej pluskało, dzieliło się, mnożyło i rosło. Mars od czasu do czasu puszcza metanowe bąki, co ponoć może wskazywać, że gdzieś pod powierzchnią planety żyją kolonie mikrobów, ukryte przed oczami łazików i orbiterów. Może w ciągu najbliższych trzydziestu-czterdziestu lat uda się tę kwestię definitywnie rozstrzygnąć. Do tego czasu pozostaje zdalne obmacywanie i obniuchiwanie skał, niemal modlenie się do nich, by ujawniły łaskawie jakiś osad pradawnej pleśni, skamieniały kożuch bakteryjny, jakiś uboczny produkt życia, choćby w najprymitywniejszej, najpodlejszej formie. Takie odkrycie byłoby dość marnym zadośćuczynieniem za uparte niespełnianie obietnic, którymi kosmos kusił pokolenie moich pradziadków. To wszystko były, jak widać, jedynie obiecanki-cacanki. Nie sposób nawet powiedzieć, że jest to jakowaś kpina, że ktoś lub coś drwi z nas, wodząc na manowce – taki makiaweliczny proceder byłby sam w sobie dość ekscytujący, nic jednak za nim nie przemawia. Kosmos jest niczym więcej jak bezbrzeżną, martwą nudą; próżnią poprzetykaną tu i ówdzie kamykami i obłokami gazu. Ni mniej, ni więcej. I te głazy, i te wyspy wodoru milczą, gdy Ziemia wciąż nadstawia uszu radioteleskopów.

Wizja zasiedlenia owego pustkowia przez Ziemian, jaką mami Elon Musk, jest wizją rodem z koszmarów. Widok szczelnie zamkniętych kopuł i namiotów ze skrytymi przed śmiertelnym promieniowaniem ludkami byłby widokiem groteskowo smutnym, niemającym za grosz patosu odkrywania nowych lądów. Stanowiłby raczej wyraz eskapizmu w najgorszym z możliwych przejawów – ucieczki przed ziemskimi problemami, o których rozwiązanie nasz marniejący glob wręcz wyje. I to ucieczka w co? W piekło grobowo zimnej, ponurej marsjańskiej smuty.

Wobec powyższego prawdziwą orgią jest przyłożenie głowy do ziemi w babcinym ogródku w wiosenny dzień. Z gleby tryskają zielone orgazmy, wije się między kiełkującą roślinnością drobny zwierz, tu i ówdzie śliski czub wychyli dżdżownica, pajączek snuje lepką pułapkę, a po dłoni ku ciepłej paszce wdrapuje się nimfa kleszcza. Podobnego zdziwienia doświadczyć można, patrząc w górę – na ziemskim niebie codziennie odbywają się oszałamiające spektakle świetlne, gdy różowo-miodowe słońce wślizguje się między obfite skłębienia chmur. Wobec tych iluminacji bledną nie tylko chmurne nieba jowiszów i saturnów, ale i odległe o parseki mgławice fotografowane przez teleskop Hubble’a. Te wszystkie cuda są zresztą dostępne tu za darmo dla każdego, na wyciągnięcie ręki i w zasięgu nieuzbrojonego oka. I jedyną przydatność kosmosu widzę w tym właśnie – byciu punktem odniesienia, przypominającym o tym, jak potwornie nudno jest wszędzie poza granicami Ziemi.

Maj 2021