W zeszłym roku Twój projekt Architektura od środka został nagrodzony na wielu prestiżowych konkursach: Artystyczna Podróż Hestii, Młode Wilki, Konkurs Szarej Kamienicy. Jak minął Ci ostatni rok? Czy pandemia pokrzyżowała dużo Twoich planów?
Oczywiście, że pokrzyżowała mi plany, jak każdemu. Jednak szybko się z tym pogodziłam. Oglądałam dużo seriali w czasie lockdownu, co na jakiś sposób mnie ukoiło. Wróciłam na kilka miesięcy do mojej rodzinnej miejscowości. Dzięki tej „przerwie w życiorysie” udało mi się rozpocząć współpracę z Filipem Kijowskim w duecie Tajskie Kwiatuszki. Poznaliśmy się rok temu na festiwalu performance’u w Tajlandii. Współpraca rozpoczęła się, jak to często bywa, od przyjaźni. Interesują nas podobne tematy. Poza tym podczas lockdownu i związanego z nim smutku oraz niepokoju poczułam, że potrzebuję promienia pozytywizmu oraz myślenia abstrakcyjnego. Pomyślałam też, że muszę zmienić swoją sztukę.
Dlaczego Tajskie Kwiatuszki?
Nazwę nadał nam Waldek Tatarczuk, który powiedział, że obydwoje jesteśmy słodcy jak kwiatuszki. Najważniejsze dla nas jest komentowanie bieżących spraw społecznych i politycznych w abstrakcyjny sposób. Bawimy się tymi wątkami, nie zapominając jednak o ich powadze. W każdym działaniu zależy nam na bezpośredniej konfrontacji z ludźmi. Spotkaliśmy się w Lublinie, kiedy podczas wiecu prezydenckiego Andrzej Duda mówił, że LGBT to ideologia. Postanowiliśmy, że będziemy pracować w strefach wolnych od LGBT, takich jak moja rodzinna miejscowość Końskowola. Wiele abstrakcyjnych rzeczy czytaliśmy w internecie na ten temat. Rolnicy w mojej wsi kłócili się, że Unia zabierze im kostkę brukową spod kościoła. Postanowiliśmy też zabawić się tymi absurdami, więc zdecydowaliśmy się występować w pluszowych strojach kameleonów. Dzięki tym strojom nie musimy zabiegać o uwagę ludzi, a także nie obawiamy się agresji. Pierwszą reakcją, jaką wzbudzamy u ludzi, jest śmiech.
Na czym dokładnie polega Wasz performance?
Chcieliśmy nawiązać do niezrealizowanej pracy Roberta Smithsona, która miała polegać na wykopaniu wielkiej dziury, stworzeniu bagna, a potem słuchaniu historii innych ludzi. Zdecydowaliśmy się, że jako kameleony będziemy kopać baseny błotne i w ich pobliżu rozmawiać z mieszkańcami małych miejscowości. Weszliśmy tym sposobem na kolejny poziom absurdu. Równocześnie zastanawiamy się, czyja jest ta ziemia, kto ma prawo o niej decydować, rządzić ją czy nazywać. Oczywiście te bagna tworzymy nielegalnie, nikogo nie pytając o zgodę, zawłaszczając tereny miejskie i nieużytki, tworzymy swoją przestrzeń. Kwestionujemy pojęcie własności. Spodobała nam się idea tworzenia bagna, bo błoto jest pierwszą, dziecięcą materią rzeźbiarską. Próbujesz w nim rzeźbić, a ono i tak się zawsze rozpada.
Jak rozmawiacie o tym z ludźmi?
Często zaczynamy od pytania: „czy chciałbyś zobaczyć nasze bagno?” Większość napotkanych osób chciała. Nie mamy stałego przygotowanego repertuaru pytań. Staramy się tworzyć spontaniczne rozmowy i dużo słuchać. Rozmawiamy nie tylko o prawach mniejszości, ale także o kwestiach klimatycznych – o szacunku do ziemi, suszy, o bolączkach rolników. Na pewno nie chcemy być nauczycielami dla tych ludzi. Bardziej podoba nam się rola badaczy, ale też czujemy, że jako osoby LGBT dla nich jesteśmy ciekawym obiektem do obserwacji.
A co zostanie po tych działaniach?
Jeszcze nie wypracowaliśmy idealnej metody dokumentacji. Część rozmów i sytuacji jest nagrywana, ale dokumentujemy też, pisząc relacje i rysując kartki z ludźmi.
Jakie były najciekawsze spotkania, jakie mieliście?
Nie przestaje mnie zadziwiać fakt, że ludzie nie są takimi, na jakich wyglądają. Podobne sytuacje miałam, realizując działania na osiedlu Hansenów w Lublinie. Często przełamywałam swoje własne stereotypy dotyczące innych ludzi. Czasem podchodziłam do osób, które uznałabym z wyglądu za „radykalnych narodowców”, a po krótkiej rozmowie okazywali się bardzo otwartymi osobami. Okazuje się, że tak łatwo się kategoryzujemy, szufladkujemy, tymczasem każda osoba to spektrum osobistych doświadczeń i przemyśleń. To jest ciągłe sprawdzenie siebie i swojej otwartości na innych, a także stałe poszukiwanie języka, bo często posługujemy się innymi pojęciami albo rozumiemy je na różne sposoby. Wydaje mi się, że tylko rozmowa jeden na jeden może coś zmienić w świecie. Poza tym dyskurs medialny jest warszawocentryczny i jest to dla mnie bardzo interesujące, żeby wysłuchać ludzi, którzy mają inne doświadczenia. Szukamy szczerości i człowieczeństwa w tym dziwnym 2020 roku.
Stosujesz podobną metodę jak w Architekturze od środka, czyli przyglądasz się miejscom niereprezentowanym w mediach, tak zwanej „Polsce B”, grupom, które czują się wykluczone z dyskusji. Ostatnie wydarzenia pokazały, że są duże różnice światopoglądowe między osobami z dużych miast a tymi ze wsi. Dlaczego jest to interesujące pole do tworzenia sztuki?
Sama jestem z małej miejscowości; takich miałam sąsiadów, kolegów ze szkoły. Ja nie wyjeżdżam na wieś, ja tutaj wracam. Obserwuję od środka te dyskusje polityczne i problemy społeczne. Sama byłam mężem zaufania podczas wyborów prezydenckich. Zastanawiam się skąd ten populizm i brak tolerancji.
Ale w Twojej sztuce nie chodzi tylko o aktywizm, prawda?
Nie chciałabym być nazywana aktywistką. To jest takie słowo wytrych. Obecnie każdy jest aktywistą, bo wrzuca relacje czy posty w social media. Moja sztuka czerpie z rzeczywistości, opiera się na kwestiach społecznych, ale ja nikogo nie chce aktywizować, może bardziej kolorować czyjeś życie, stwarzać przestrzeń do rozmowy i interpretacji.
Często posługujesz się estetyką brzydoty. Dlaczego?
W tej brzydocie i kiczu dorastałam. Meblościanka stała się moim znakiem rozpoznawczym, bo w moim domu to był główny mebel! Brzydota w Tajskich Kwiatuszkach wchodzi na kolejny poziom. Wydaje mi się, że pandemia zmieniła też moje podejście do estetyki. Nużą mnie dopracowane obiekty, instalacje. Dla mnie wartością są emocje, bezpośredni przekaz.
Jakie jest znaczenie humoru w Twoich pracach?
Interesuję się sztuką krytyczną i tematami przez nią poruszanymi, jednak ma ona dla mnie za duży ciężar, więc sama nie mogłabym się nią zajmować. Mój język pochodzi z mediów społecznościowych. Uwielbiam Tik Toka, bo jest lekki i zabawny. Wydaje mi się, że humor jest też kwestią generacyjną. Na protestach młodzi ludzie tańczą do techno, robią transparenty, które są memami, równocześnie mówiąc o poważnych kwestiach. Ta memiczność, szybkość reagowania, dialogiczność i social media pomagają w dotarciu do ludzi.
Twoje prace nie tylko zanurzają się we współczesność, ale także odwołują się do klasyków neoawangardy – teraz do Roberta Smithsona, wcześniej do Hansenów i Zofii Rydet, a w innym projekcie do Włodzimierza Borowskiego. Dlaczego ta myśl sztuki rewolucyjnej jest dla Ciebie bliska?
Przyglądam się dokładnie ich pracom i zastanawiam się, jak powstały, szukam miejsc niedokończonych lub niezauważonych przez krytyków czy historyków sztuki. Faktycznie, to moja metoda, że staję na barkach starszych artystów, recyklinguję ich idee. Wydaje mi się, że wiele z ich postulatów nadal jest do realizowania (kwestie ekologiczne, społeczne, genderowe). Poszukiwanie nowej utopii jest hasłem mojej sztuki.
Ostatnio media obiegło Twoje zdjęcie na dachu Zakładów Azotowych w Puławach. Co to był za performance? W jaki sposób odniosłaś się do akcji Włodzimierza Borowskiego?
Borowski jest jednym z moich ulubionych artystów. Jego teksty, akcje, buntowniczość, żarty – zakochałabym się w nim, ale niestety jest martwy. Działanie było realizowane w ramach wystawy w Muzeum Współczesnym Wrocław Nowa Normatywność, opowiadającej o Sympozjum Wrocław ’70. Moim głównym celem jest odtworzenie słynnej fotografii Borowskiego z happeningu Ofiarowanie pieca z Sympozjum Artystów Plastyków i Naukowców Sztuka w zmieniającym się świecie. Zależało mi, żeby ukazał się artykuł we „Wspólnocie Puławskiej”, w którym dyrekcja zakładów przekazuje mi oficjalnie piec na jeden dzień oraz oddaje wyprodukowany mocznik. Napisali, że mocznik będzie nawoził ziemię, z której wyrosną nowi ludzie – mili, tolerancyjni, dobrzy. Niezłe, co? Na ten wyjątkowy dzień ubrałam się w sukienkę balową, nawiązując do Borowskiego ubranego we frak. Ochrona nie chciała mnie wpuścić do budynku, więc przypięłam się kajdankami z sex shopu do bram zakładu i w końcu się udało. Cieszyłam się, że mogłam zrealizować ten projekt, bo zakłady znajdują się kilka kilometrów od mojego domu, a zależy mi na lokalnym działaniu.
Nie działasz przecież tylko lokalnie. Teraz przebywasz w rezydencji w Meetfactory w Pradze, niedawno wróciłaś z Linz w Austrii, planujesz wyjazd do Aten. Jak wyglądają rezydencje w czasie pandemii?
We wrześniu byłam w Austrii, ale wtedy nie było lockdownu, natomiast teraz są obostrzenia. Stwierdziłam, że wyjadę mimo wszystko. Nie wiemy, ile potrwa jeszcze ta sytuacja z ograniczeniem podróżowania. Instytucje też w kolejnych latach będą miały coraz mniejsze budżety. Niestety przez pandemię nie uczestniczę za bardzo w praskim życiu artystycznym, ale Meetfactory przyjęło mnie niezwykle ciepło. To otwarta instytucja, kuratorzy mają świeże głowy. Mam więcej czasu na pracę indywidualną oraz nad projektami w duecie. Jak to ja, obserwuję mieszkańców tego miasta. Podoba mi się luz Czechów.
Co teraz planujesz albo szerzej – jakiej sztuki nam teraz potrzeba? Zamknięcie galerii może potrwać jeszcze długo. Sytuacja artystów jest trudna, miejsca rezydencyjne są pozamykane, zawieszone są niektóre konkursy czy stypendia. A z drugiej strony wielu artystów ma potrzebę działania, komentowania nie bieżąco sytuacji, w której się znaleźliśmy. Jak działać?
Tak jak wszyscy boję się, że mogę zachorować i kogoś zarazić, jednak na świeżym powietrzu ryzyko jest ograniczone. Przez maski wprawdzie trudniej jest nawiązać dialog i poznać drugą osobę, ale czuję, że ludzie mają potrzebę rozmowy, bycia z innymi. Moje miejsca działania są otwarte. Mogę pracować na ulicy, w tramwaju, w parku, kopiąc bagna. Nic mnie nie ogranicza, bo moja sztuka nie jest materialna. Nasze rekwizyty znajdujemy na śmietnikach, staramy się działać bez budżetu i ekologicznie. Do white cube’ów zresztą od dawna mnie nie ciągnęło.