Droga Szefowo! Jutro mija termin, felietonu nie ma. Siedzę trzecią godzinę, usiłuje coś sklecić, a tu nic, zero, kiszka w szmacie, pusto w głowie, aż echo słyszę jak to piszę.

Seriale jakoś mało rzucające na kolana, niby fajne, ale to już nie te czasy gdy człowiek w łóżku, włosy tłuste, ręce tłuste (od niezdrowych zakąsek), góra naczyń niebezpiecznie przechyla się, szaleństwo w oczach a ty dziesiątą godzinę wpatrujesz się przekrwionymi oczami w ekran i wiesz, że nie spoczniesz póki nie dowiesz się co się stało dalej. W kinie też dawno nie byłem. Wystawy…cóż, widziałem parę średnich, jedną interesującą, ale jakoś nie chce mi się o nich pisać.

Na szczęście wpadł mi do głowy pomysł-brzytwa, a ponieważ tonę więc się go chwycę. Parę miesięcy temu poprosił mnie znajomy abym napisał tekst do magazynu z komiksem niemym. Na pytanie, a konkretnie o czym ma być ten tekst, usłyszałem, żebym napisał „biorąc azymut” na trzy słowa: Kraków, ryba, komiks. Takie ćwiczenie stylistyczne, pomyślałem. Tekst napisałem, wysłałem…i cisza. Do dziś nie wiem czy magazyn wyszedł, czy tekst wydrukowany. Wszystko wskazuje na to, że nie. Znajomy znikł jak kamfora. Raz go spotkałem, dzień dobry, dzień dobry, czapkę zdjął spektakularnie, oldskulowo i szybko poszedł dalej. Może mu tekst nie pasował do pisma, może plany się zmieniły, nie ważne.

Ale troche mi żal chłopaka (znaczy tekstu). Nie żebym miał poczucie że jest świetny. Ale jak pomyślę, że do końca świata ma przeleżeć w szufladzie, nieprzeczytany przez nikogo, to jakoś mi go szkoda.

To jak będzie Szefowo?

*

Kraków. Ryba. Komiks.

Te trzy słowa wymieniłeś kiedy zapytałem, o czym tak naprawdę ma być ten tekst który mam dla Ciebie napisać. Ten zestaw słów odesłał mnie w przeszłość, choć wcale nie musiał.

Widzę siebie, dziewięcioletniego chłopca na ulicy Siennej. Przyszedłem za wcześnie na lekcje języka niemieckiego do kochanej pani profesor, cudownej starszej pani, która w swoim gigantycznym, mrocznym mieszkaniu w kamienicy w której wiele lat później powstanie Empik, sunęła jak najszybciej mogła, szurając kapciami i krzycząc jednocześnie: – Jeeeesteeeem!, Jeeeesteeeem! Jej dziewięcioletni leniwy uczeń mianowicie, wpadł na genialny pomysł, żeby dzwonić do drzwi, liczyć do pięciu i szybko zbiegać na dół po schodach, twierdząc parę godzin później w domu, że pani profesor nie było. I tutaj zgrabnie byłoby napisać i nie skłamać, że właśnie robiłem to po to, by biec jak najprędzej do kiosku naprzeciwko, gdzie mogłem przez dłuższą chwilę trzymać w ręku pismo które zaintrygowało mnie jakieś parę tygodni wcześniej. Pismo nazywało się „Relax”, miało specyficzny zapach świeżej farby drukarskiej i taki gładki papier który ówczesny dziewięciolatek nazwałby nowoczesnym. Oglądałem je z wypiekami na twarzy, z emocjami za jakimi dorosły człowiek tęskni później przez całe życie. Byłem wstrząśnięty różnorodnością historii, zafascynowany rysunkami, kolorami. Magazyn kosztował dwa złote, co dla dziewięciolatka  było wtedy sumą niemałą. Rodzice oświadczyli, że jak zaoszczędzę, to będę mógł sobie kupić. Na drugi dzień w jakiś magiczny sposób dwa złote znalazło się w mojej kieszeni.

„Janosika” kupiłem w kiosku przy Krakowskiej, przy przystanku, naprzeciw Ratusza przy placu Wolnica. Oglądałem go w domu z emocjami podobnymi oglądaniu  pierwszych „świerszczyków” na osiedlu Kozłówek, gdzieś na ławce z kumplami, przy piaskownicy, między blokami.

W „kozłówkowym” kiosku nabyłem swój pierwszy komiks w życiu. Kupując papierosy „Sporty” dla ojca, zdefraudowałem resztę i kupiłem „Świat młodych”. Chropowaty, cienki papier, czerń i dwa kolory, no i to co najważniejsze, komiks na ostatniej stronie, jedyny powód zakupu. „Tytus, Romek i Atomek”. Tekstami z pierwszych „Tytusów” mówiliśmy potem przez lata.

Pamiętam też ranek, gdy zmęczony ojciec wrócił z ćwiczeń dla rezerwistów, gdzieś koło Warszawy. Musiał iść od razu do pracy. Wychodząc zostawił mi na poduszce świeżutkiego, pachnącego „Kapitana Klosa” z okładką w kolorze lila. Leżałem w łóżku pochłaniając historie, do szkoły miałem na później.

Jezu, jaki byłem szczęśliwy.

Albo to popołudnie, gdy ojciec przyniósł mi gruby magazyn wydrukowany na cienkim kolorowym papierze, niechciana własność kolegi z pracy. Pachniał fascynującym zapachem jakiego nigdy wcześniej nie czułem. Oglądanie historii, często okrutnych, wiązało się nierozerwalnie z wąchaniem, a całość miała siłę doznań zakazanych, mocno pociągających. Przez niemal miesiąc oglądałem te historie od końca, zanim się zorientowałem, że ten jak i wszystkie komiksy japońskie „wygodniej” oglądać od tyłu.

Kraków plus ryba, dla mnie równa się karp. Pamiętam wielką, odrapaną żeliwną wannę w mieszkaniu na ulicy Krakowskiej, wielkie majestatyczne karpie pływające powoli w mętnej wodzie. Lubiłem wkładać rękę do tej wanny, lubiłem jak ocierały się o nią, lubiłem myśleć że dotykając je, trochę je uspokajam. Cały rytuał z karpiami był zawsze podszyty grozą i smutkiem. Ich nerwowość przejawiająca się w nagłych ruchach, w szybszym przewracaniu oczami. I cisza potęgująca zmieszanie, strach upływającego czasu. Później, zmarszczone czoło ojca, oznaka przymusu, rodzaj rezygnacji pomieszanej ze zmęczeniem. Byłem wtedy wypraszany z kuchni. Głuchy, krótki odgłos tasaka. Po wszystkim dostawałem od babci dusze. Dusza, rybi pęcherz fascynował mnie, a jednocześnie nudził błyskawicznie. Dusze dostawałem do zabawy. Nie pamiętam jak się z duszą bawiłem, kopałem ją trochę jak piłkę, cóż więcej mogłem z nią zrobić. Szybko była porzucana, tak jak bolesne wspomnienie krótkiej milczącej przyjaźni z karpiami.

Zrobiło się jakoś nostalgicznie i melancholijnie, ten tekst miał wyglądać zupełnie inaczej. To pewno przez pogodę. I spleen krakowski oczywiście.

Patrzę za okno, kapie coś ohydnego z brudnoszarego nieba, zimno jak w psiarni.

Życzę Ci, aby to pismo, milczące jak karpie z dzieciństwa, miało duszę, żebyście się tą duszą bawili, wymyślając dużo więcej zabaw niż wymyślił pięcioletni chłopiec w mieszkaniu na ulicy Krakowskiej.

Pokopcie ją czasem, tak jak i ja kopałem.