Co u mnie słychać? Ano zdaje się, że doszedłem do ściany.

Nie wiem, jak to się stało – może dowiem się w toku pisania – ale sięgnąłem Granic Wzrostu. Obrazy wypełniły norę, w której mieszkam do tego stopnia, że przemieszczać można się wyłącznie w strunowym wyproście z zassanym brzuchem. Pomieszczenia, które w założeniu służyć miały jako sypialnia, kuchnia, stały się magazynami pękającymi od rozpychających się płócien. W chwili, gdy piszę te słowa wwierca mi się w nozdrza przykry cuch – mdląca mieszanka oleju lnianego, bawełny i wieprzowej żelatyny. Tak śmierdzą olejne obrazy. I ten smrodek wchodzi we mnie duszącą chmurą, gdy próbuję zasnąć.

Malowałem dotychczas, jakby wspomniane Granice Wzrostu nie istniały. Ze sztalug schodziły kolejne płótna w nieustającym cyklu produkcyjnym, pomalutku, niemal niezauważalnie powiększając o grubość kolejnych krosien oparte o ściany sterty gotowych obrazów. Moje ocknięcie nastąpiło dopiero w chwili, gdy świeżo ukończonego obrazu nie miałem już gdzie wcisnąć i ten na sztalugach musiał pozostać.

Od tygodni nurzam łeb w strumieniu ogłoszeń z nadzieją, że spłynie na mnie łaska pod postacią przestronnej ruiny, zagrzybionego lokalu w rozsypującej się kamieniczce, skrytej sutereny łypiącej na świat małym okienkiem przyziemia. Nawet piwnicą nie pogardzę – pal licho światło dzienne i świeże powietrze. Bylebym mógł zagarniać obrazami kolejne przestrzenie. Póki jednak owego mitycznego miejsca nie podbiję, zmuszony będę nagromadzony już dorobek przeżerać i przetrawiać w zamkniętym obiegu przemiany materii.

Zaczynam od obrazów nieudanych, na które przykro mi patrzeć, których nie żal i za które się wstydzę. Wyłupuję zszywki nożem szewskim, te spadają srebrnym deszczem, by wbijać się boleśnie w nagą podeszwę stopy. Tak uwolnionego od krosien knota obracam na lewą stronę i nabijam na powrót na drewnianą ramę. Na wywalonym na stronę lewą płótnie mogę malować nowy obraz, wychodząc tym samym na zero – krytyczna ilość płócien nie została powiększona o kolejne! Cóż jednak, gdy skończą się knoty? Czy będę musiał stać się Panem Zniszczenia i zadawać śmiertelne ciosy obrazom udanym, które składają się na moje artystyczne portfolio? Czyż nie byłoby to w istocie spłacanie zaciągniętego u Świata ekologicznego długu? Obrazy każdego malarza rodzą się na stale pęczniejącej górze śmiecia – zużytych tubek farb, wiaderek po gruntach, plastikowych butelek po terpentynie, żywicy i oleju, by nie wspomnieć o taśmach klejących, stretchach, foliach bąbelkowych, w których kokonie obrazy są wożone. Skoro sięgnąłem Granic Wzrostu, kolejne obrazy muszą pożreć się nawzajem, walcząc o przetrwanie i wyłaniając najsilniejszego.

Nachodzi jednak i myśl taka, by samemu w kokon się zawinąć, zbudować szczelny szałas i pełzającą pandemię przeczekać, zlizując w odosobnieniu sól z odnóży i czesząc krzywe czułki. Obrazy malowane na obciągniętych płótnami krosnach dobrze się nadadzą do budowy schronu. Na wszelki wypadek gromadzę już długie gwoździe. W pogotowiu mam też młotek.