„Słowa te ryję w glinianych tabliczkach przed moją jaskinią. Zawsze interesowało mnie, jak Babilończycy to robili, nie przypuszczałem jednak, że sam będę musiał próbować. Musieli mieć lepszą glinę, a może pismo klinowe lepiej się do tego nadawało.”[1] S. Lem, Profesor A. Dońda w tomie Kongres Futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego Warszawa 2008, wyd. Agora, s.

Zastanawiałem się, czy recenzji iPada Pro nie sporządzić pismem odręcznym na tymże urządzeniu, okazało się jednak, że używając ołówka Apple kreślę tak samo nieczytelne kulfony, jak pisząc długopisem, czy piórem na kawałku papieru. Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy świadczy to o doskonałości nowego urządzenia zaprojektowanego w Cupertino, czy jedynie o tym, że cierpię okrutną chorobę, jaką jest dysgrafia, której nikt dotąd w sposób definitywny u mnie nie zdiagnozował.

Apple jest firmą, która handluje produktami roszczącymi sobie wysokie pretensje do bycia najlepszymi w swoich kategoriach – w pakiecie dołącza przyjemność, jakiej dostarczyć ma kontakt z pięknymi urządzeniami, na których urodę składa się doskonały dizajn, perfekcyjne wykonanie, niezawodność. Nawet pudełko, łącznie z instrukcjami czy nawet foliami, zaprojektowane jest w sposób perfekcyjny, wynosząc odpakowywanie do rangi rozkosznego rytuału. I cóż w tym złego? Nic, poza ryzykiem wydrenowania domowego budżetu. Opuszczając środowisko Windowsa, czy Androida pod wpływem rozbudzonego gdzieś poza rozsądkiem impulsu, zostaje się wciągniętym w spiralę wydatków, chcąc doświadczać kolejnych wzniosłych unboxingów, których dostarczyć może tylko Apple. Żadna inna marka technologiczna nie zbudowała wokół siebie tak silnej atmosfery kultu, który nie bez kozery określany jest mianem religijnego. Może zabrzmi to pompatyczne, ale Apple to pierwszy kościół technologiczny, skupiający w swoich świątyniach czcicieli fetyszy, jakimi są wytwarzane przez przedstawicieli odległego (i niemal mitycznego z naszej perspektywy) wschodu inteligentne urządzenia, bóstwem jest zaś kapitał.

Uderzając w tak wysokie tony, chcę zejść ponownie na ziemię i pochylić się nad szklaną taflą niedorzecznie wielkiego iPada. W ciągu ostatnich tygodni ten nowy gadżet, jaki sobie sprawiłem, zdążył się już na dobre rozgościć w moim życiu, towarzysząc mi zarówno w codziennej krzątaninie na mieszkanku, jak i w wojażach. Tym się jednak różni od poprzednich wcieleń iPadów, że służyć ma nie tylko szeroko pojętej konsumpcji mediów – ów przerośnięty kawał ekranu znajduje swoje uzasadnienie w tych funkcjach, jakie sprzyjać mają produktywności – głównie z zakresu sztuk plastycznych. Tak, Apple miłościwie pochyla się nad branżami kreatywnymi, tworząc dedykowane dla swoich tabletów z serii Pro akcesorium, mające być zbawieniem dla artystów, którzy szukali dotąd bezskutecznie stylusa idealnego.

Na biurku zrobiłem wielkie sprzątanie, bowiem tradycyjne narzędzia wydały mi się nadmiarowe i zbędne. Ostre rylce, igły, ruletki, chwiejaki zastąpił mi jeden zakończony gumowym szpicem rysik, rolę matrycy zaś przejął zamknięty w aluminiowej obudowie ekran. Moim narzędziem nie ryję po jego powierzchni, lecz sunę niemal bezgłośnie, wywołując różnobarwne piksele; te formują, a to miedziorytnicze kreski, a to akwatintowe smugi, a to kleksy cyfrowej farby. Tworzenie grafiki odbywa się w rzeczywistości wirtualnej, stanowiącej jednocześnie emulację środowiska tradycyjnych przyrządów, o tyleż bardziej przyjaznego i familiarnego dla kogoś, kto pracował dotychczas z papierem czy płótnem. Wyświetlany obraz jest odpowiedzią na ruchy dzierżonego w dłoni stylusa, sparowanego z matczynym urządzeniem przez sygnał bluetooth. Responsywność jest zaskakująco dobra, a brak zauważalnej latencji pozwala niemal zapomnieć o tym, że rysowanie, malowanie, czy jak to inaczej nie nazwać, odbywa się na niby. Przypominają jednak o tym stale opuszki palców, które jako nafaszerowane nader czułymi receptorami zdradzają mózgowi, że ma się do czynienia z tą samą szklaną powierzchnią, której gładkości w żaden sposób nie narusza sunące po jego powierzchni narzędzie. Brak sprzężenia zwrotnego między urządzeniem a użytkownikiem na poziomie dotykowym jest jedną z największych bolączek tego typu technologii, do której wszak można przywyknąć, o czym świadczą całe rzesze artystów tworzących z niebywałą sprawnością sztukę digitalną. Dla kogoś jednak, kto pracował przez znaczącą większość życia z materiałami, które nabywa się w sklepach plastycznych, posiadającymi swoją gęstość, ciężar, czy lepkość, brak dotykowego kontaktu z materią plastyczną wywołuje dyskomfort. Ręka, która nie napotyka wyraźnego oporu, zaczyna pływać z nieznaną wcześniej i nieco konfundującą przez to swobodą, którą początkowo nie wiadomo jakim sposobem ujarzmić.

Era dotykowych ekranów weszła w fazę swojej dojrzałości i wydaje się, że coraz wyraźniej dają się odczuć braki i słabe punkty tej technologii. Jeśli ktoś ma co do powyższego wątpliwości, niech spróbuje napisać dłuższy tekst na klawiaturze ekranowej tabletu, a przekona się prędko, że dotyk fizycznego klawisza, który zapada się pod naporem palca jest czymś, czego przecenić się nie da. Wydaje się, że nowa funkcja wprowadzona przez Apple do swojego najważniejszego produktu, iPhone’a – 3D Touch – może być zapowiedzią pewnego zwrotu, a przynajmniej świadczy o potrzebie odczucia sprzężenia zwrotnego na poziomie dotykowym. Szklany, dotychczas bezwzględnie nieruchomy ekran smartfona zaczyna po raz pierwszy „reagować” na siłę nacisku palca, może nie stając się tym sposobem ekranem dotykowym do potęgi, ale z pewnością wynosząc interakcje z urządzeniem na nieco wyższy poziom. Aliści nie sposób dostrzec w obecnej chwili żadnych korzyści z tej wprowadzonej ledwie kilka miesięcy temu funkcji, których beneficjentami mogliby być artyści. Rozbudza ona jednak apetyt i chciałoby się widzieć w niej zapowiedź takiej wirtualności, która działa nie tylko na dwa faworyzowane dotychczas zmysły – wzroku i słuchu, ale i pozostałe, z tak ważnym dla twórców dotykiem na czele. Nie ulega też wątpliwości, że gdyby muzycy mogli poczuć pod palcami wyświetlane na ekranie potencjometry, byłoby to prawdziwą rewolucją w świecie instrumentów wirtualnych. Póki to nie nastąpi, najbardziej tandetny plastikowy kontroler MIDI będzie bardziej przyjazny w obsłudze niż najlepszy ekranowy keyboard. O tym, że podobne oczekiwania mogą zostać w niedalekiej przyszłości zaspokojone niech świadczy fakt, że Apple zgłosił zupełnie niedawno patent na touchpad, który dzięki wibrującemu w zmiennych częstotliwościach silniczkowi, mógłby imitować struktury różnych tworzyw. Dotykając takiego gładzika moglibyśmy poczuć chropowatość np. drewna, lub asfaltu[2] http://myapple.pl/posts/11209-patent-na-touchpad-imitujacy-tworzywa-naturalne. Ciekawe, nieprawdaż? Od tego niedaleka droga, by móc dotknąć wykonany cyfrową igłą ryt, lub poczuć wibrację membrany bębna, w której wyświetlany obraz uderzamy.

Artysta – jak to się obrzydliwie określa – „plastyk” życzyłby sobie jeszcze i tego, by nieudany rysunek cyfrowy móc zmiąć w kulkę, lub podrzeć w strzępy, choć to można by i przy obecnym stanie technologii symulować. Dziwi mnie nieco, że żadna z testowanych przeze mnie aplikacji, nie ma takiej funkcji, ograniczając autodestrukcję do stuknięcia w button „delate”. Trudno, aby w złości, która człowieka niekiedy bierze, dawało to upust emocjom – wciąż pozostaje jednak możliwość roztrzaskania tabletu młotkiem w drobny mak, choć i siebie można by wtedy pokaleczyć.


PAŹDZIERNIK 2016

Przypisy   [ + ]

1. S. Lem, Profesor A. Dońda w tomie Kongres Futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego Warszawa 2008, wyd. Agora, s.
2. http://myapple.pl/posts/11209-patent-na-touchpad-imitujacy-tworzywa-naturalne