Siedzę w pociągu, wracając z festiwalu w Jarocinie. Zjawiłem się tam tylko na chwilę, z zawodowego obowiązku i pospiesznie wracam do domu. Pamiętam jednak, że gdy miałem piętnaście lat najbardziej na świecie chciałem pojechać do Jarocina, tylko rodzice nie chcieli mnie puścić.
Plugawa estetyka rockowego buntu niezbyt pasowała do naszej wysmakowanej familii, poza tym bali się o mnie jak jasna cholera. Kiedyś nie mogłem a chciałem, teraz mogę a nie chcę. Życie łagodnie obchodzi się z nami, marzycielami. Po prostu nie dopuszcza aby marzenia się spełniły.
Spędziłem jednak jeden dzień w tym całym Jarocinie. Ostatni raz tylu rodziców z dziećmi widziałem na festiwalu orkiestr dętych. Brzdące na barkach, z nausznikami tłumiącymi dźwięk z zaciekawieniem przyglądały się starszym panom dzierżącym instrumenty. Konsekwentnie zaproszono wyłącznie zespoły bezpieczne, kierując się zasadą sentymentu. Gdzie te czasy kiedy Prodigy stanowiło nową jakość? Panowie ze Slayer, po trzech dekadach z postrachu rodziców stali się ich radością.
Prowadziłem spotkanie z Budzyńskim, który opowiedział jak to drzewiej bywało. Wspominał, że ludzie opierali się o scenę łokciami. Nie było więc żadnych barierek. Mówił o kumplu który nieustannie obracał żyletkę w ustach i o tym, że dawnym Jarocinem owładnął duch rebelii. Przeciwnik, w odróżnieniu od dzisiejszych czasów sam się zdefiniował. Chodziło, rzecz jasna, o komunistów. Potem przywołał jeszcze nieco mniej przyjemne wydarzenia, czyli bójki z początku lat dziewięćdziesiątych. Tak czy inaczej, było ostro, a kontrast pomiędzy przeszłością festiwalu uderzył mnie do głębi. Zapytałem nawet Budzyńskiego o co, jego zdaniem chodzi dzisiejszej młodzieży, przeciw czemu się buntują. Być może na źle zadane pytania brakuje odpowiedzi, gdyż młodzież nie buntuje się wcale.
Jak to się stało? Muzyką buntu był blues i jazz, dawno statusiali, a rock powtórzył ich drogę. Posłużę się przykładem muzyki metalowej, jako mi najbliższym. Założyciele tego gatunku we wszelkich odmianach – Black Sabbath, Iron Maiden, Venom – wywodzili się z biednych robotniczych dzielnic. Rob Halford wspomina, że łoskot pobliskiej fabryki współkształtował brzmienie Judas Priest. Chłopaki z Sodom pracowali na kopalni, co również słychać.
Ci wszyscy faceci wyrośli w określonym środowisku i przyjęli na siebie rolę jego reprezentantów. Wyrażali te treści, których potrzebowali ich koledzy z dzielnicy. Uczynili to jednak inaczej niż punkowcy, skoncentrowani na konkretnym przekazie społecznym, wybierając krainę fantazji. W jakiś sposób, okładka każdej klasycznej płyty metalowej jest jak szafa, za której drzwiami skrywa się Narnia, tylko nieco bardziej makabryczna. Tak jak punk, skądinąd słusznie, rozpoznał w muzyce siłę do wyrażania sprzeciwu wobec sytuacji bieżącej, tak metalowiec zadbał o baśniowy komponent, o fantazję tak potrzebną by poruszać się w codzienności.
Nie ulega wątpliwości, że sukces Sabbath czy Maiden stanowił, w pewien sposób, pocieszenie dla całego środowiska robotniczego z którego wywodzili się muzycy. Widzieli, że można się wybić i odnieść sukces. Z tego samego powodu dawno członkowie (i byli członkowie) niestrawnej już Sepultury mają status półbogów w rodzimej Brazylii. Wyrwali się z biedy, zdobyli kupę kasy i mają fanów na całym świecie. To marzenie każdego mieszkańca faweli. Większość nurtów buntowniczych w muzyce miała swoje źródło w biedzie. Mowa o dzieciach źle opłacanych robotników, bezrobotnych i przestępców. Ale wydarzył się jeden, bardzo specyficzny bunt. Mam na myśli wydarzenia w Norwegii, kiedy młodzi metalowcy palili kościoły i zabijali się nawzajem, a potem zamknęła ich policja. Wydarzenia te są powszechnie znane i nie będę ich streszczał. To, co wyprawiali ci pomalowani na biało panowie ma wszelkie cechy prawdziwego młodzieńczego buntu, czyli naiwność, idealizm, bezkompromisowość i niechęć do jakichkolwiek granic.
Te wydarzenia miały miejsce nie na przedmieściach Birmingham w końcówce lat sześćdziesiątych lecz w bogatej Norwegii. Większość młodych muzyków/satanistów/przestępców rekrutowała się z dobrze usytuowanych rodzin o liberalnych poglądach, a główny podpalacz kościołów i morderca, Varg Vikernes pochodził z elit Bergen. przynajmniej sam tak twierdzi. Takie pochodzenie postawiło młodych satanistów w bardzo trudnej sytuacji.
Liberałowie z klasy średniej mają tę szczególną cechę, że wybaczą i zrozumieją niemal wszystko. Trudno się więc przeciw nim zbuntować. Deklaratywne czczenie diabła, malowanie graffiti i bójki z policją nie zrobiłyby na rodzicach wrażenia. Takie rzeczy działy się wcześniej. Chcąc pójść dalej, musieli zaangażować się w działalność kryminalną, pozostającą jednak w ścisłym związku z wykonywaną muzyką. W końcu sataniście niejako przystoi spalić jakiś kościół. To jednak nie wystarczało, więc doszło do wydarzenia, które nie mieści się w tolerancji średnio-klasowego liberała. Było nim morderstwo, najpierw jedno, potem drugie, dokonane przez różne osoby, lecz niemal z filmowym stopniowaniem napięcia. Chłopiec z dobrego domu może się bić i palić kościoły. Nie wolno mu jednak zabijać, zwłaszcza przypadkowych homoseksualistów. Tego liberalni rodzice się nie spodziewali. Do tego Varg Vikernes poważył się na rzecz niedopuszczalną i popełnił jedyne bluźnierstwo dostępne w świecie świeckich intelektualistów – został antysemitą.
Chłopaków aresztowano, kościoły przestały płonąć, metale już się nie zabijali. Dziś Vikernes ma vloga na którym pokazuje swoją liczną rodzinę i gada coś o końcu świata. Pozostała opowieść, wciąż żywa, co świadczy o jej sile. Powstała przynajmniej jedna książka, ciągle się mówi o filmie fabularnym.
Nie pochwalam zabijania kolegów, palenia kościołów ani antysemickich haseł, po prostu twierdzę, że wydarzenia w Norwegii były ekwiwalentem wcześniejszych „buntów muzycznych” (także tego buntu, który skanalizował się w Jarocinie) dla liberalnej klasy średniej bogatego kraju. Był krwawy, barbarzyński i głupi. Czy mógł wyglądać inaczej? Nie, gdyż przestałby być buntem. Udało się. Bogaci liberałowie bali się, przynajmniej przez moment. Na tym zresztą się skończyło wszelkie buntowanie.
Od końcówki lat dziewięćdziesiątych metal jest właśnie muzyką klasy średniej (co skądinąd sataniczni Norwedzy zdołali w jakiś sposób przewidzieć) i stracił wszelkie cechy rebelii, co skądinąd zauważyłem w Jarocinie. Stałem tam sobie, pan pisarz, w towarzystwie księgowych, inżynierów i innego tałatajstwa. Nawet młodzi muzycy dłubiący w tym gatunku pochodzą z dobrych domów, wykonują dobrze popłatne zajęcia, a robotnicze dzielnice widują jak im się popsuje GPS w mercedesie.
Być może taka właśnie jest kolej rzeczy, a rock ostatecznie stracił walory muzyki buntowniczej i dlatego w Jarocinie jest tak przyjemnie. Posunąłbym się nawet dalej – cała muzyka utraciła swoją zdolność kanalizowania buntu, stając się niczym więcej jak kolejnym uprzyjemniaczem. Może ktoś wreszcie zbuntuje się przeciw przyjemności?