Wystawa „Widok własny” w BWA Tarnów jest dla ciebie podsumowaniem pewnego etapu. Jakiego? Dlaczego ten rok jest dla Ciebie szczególny?
Z dwóch powodów. Po pierwsze, w tym roku kończę 35 lat – ten symboliczny moment, kiedy przestaje się być „młodym artystą” i umownie wkracza się w dojrzałość. To wiek, który w świecie sztuki często wyznacza granicę, po której wiele drzwi się zamyka – konkursy, rankingi, programy rezydencyjne dla „młodych twórców” – i trzeba na nowo zdefiniować siebie, swoją pozycję i sposób działania. Podobnie w realiach społecznych mówi się o początkach procesów starzenia kobiet po przekroczeniu tego wieku. Zastanawiam się, czy ta granica ma w ogóle realne znaczenie, czy jest tylko umownym konstruktem. Budzi we mnie niepokój, mimo że naprawdę nie czuję, żeby coś się zmieniło z dnia na dzień. Po drugie – i to znacznie ważniejsze – w tym roku zostałam mamą. To ogromna zmiana i czuję, że wchodzę w nowy etap, że zmienia się nie tylko to, jak żyję, ale też jak patrzę na świat i jak maluję.

Na przestrzeni lat w twojej twórczości coraz częściej pojawia się twój własny wizerunek. Dlaczego zdecydowałaś się sięgnąć po autoportret? W jaki sposób twoje osobiste doświadczenia wpływają na twoją sztukę?
Zazwyczaj, kiedy zaczynam pracę nad obrazem, mam w głowie powidok tego, co chciałabym zobaczyć na płótnie. Potem robię szybkie szkice i często sięgam po własne zdjęcia – takie spontaniczne selfie, które pomagają mi uchwycić gest, światło, układ ciała. W efekcie moje bohaterki zwykle mają rysy podobne do moich, choć nie zawsze opowiadam o sobie wprost. Zdarza się, że ich twarze zachowują charakterystyczne elementy – kręcone włosy, cienie pod oczami – ale sama postać jest raczej projekcją emocji niż dosłownym autoportretem.
Ta wystawa jest jednak inna. Bardziej świadomie odsłaniam siebie, swoje historie, które dotąd ukrywałam za symbolami, mitologicznymi odniesieniami czy feministycznymi motywami. Teraz one wciąż tam są, ale nie przykrywają już tego, co osobiste. Myślę, że to wynika z czasu, w jakim jestem – wyprowadzki z Krakowa, doświadczenia macierzyństwa, budowy domu fizycznego i metaforycznego czyli tych momentów przełomowych. Coraz bardziej czuję, że te autoportrety stają się zapisem autentycznego doświadczenia.

W twoich obrazach pojawia się motyw międzypokoleniowych relacji. Jak rozumiesz tę wspólnotowość kobiecych doświadczeń?
To dla mnie ważny wątek – myślenie o kobiecej wspólnotowości, o relacjach, które budują nasze życie, nawet jeśli są trudne. Często malując, odnoszę się do więzi budowanych z mamą, z siostrą. Moje obrazy są trochę jak rozmowy z nimi, z kobietami z mojego życia, ale też z tymi, które były przede mną.
Namalowałam kiedyś obraz Dźwigając ciężar – przedstawiał mnie jako postać idącą na czterech kończynach, z której pleców wyrastają albo siedzą małe kobiece postacie. One symbolizowały dla mnie duchy przeszłości – kobiety, które niosę ze sobą, ich historie, emocje, lęki. W czasie pracy nad tym obrazem towarzyszył mi audiobook książki Joanny Kuciel-Frydryszak Chłopki. Opowieść o naszych babkach, który stał się dla mnie ważnym punktem odniesienia. Słuchając opowieści o kobietach z przeszłości, ich sile, codziennym trudzie i milczącej determinacji, poczułam, że to właśnie one są obecne w moim malarstwie. Dźwigając ciężar nie jest więc opowieścią o przeszłości, ale o tym, jak jej echo pozostaje w nas, formą rozmowy z tymi, które były przede mną i których pamięć noszę w sobie.
Czasem czuję, że w tym sensie każdy z nas jest takim naczyniem dla doświadczeń poprzednich pokoleń. Ta wspólnotowość ma dla mnie wymiar duchowy – to nie tylko relacja między konkretnymi osobami, ale też pewien rodzaj pamięci ciała, który niesiemy dalej, często nieświadomie.

W twoich obrazach często pojawia się relacja matki i córki – zarówno jako wspomnienie, jak i projekcja przyszłości. W jaki sposób ją przedstawiasz?
Namalowałam kilka wersji obrazu Matka skała. W tej najnowszej, pokazanej na wystawie, matka jest przedstawiona w chłodnych odcieniach błękitu – można powiedzieć, że wieje od niej emocjonalnym chłodem. Córka natomiast chowa się za jej kolanem. To dorosła postać, która wciąż trwa w tym gestie dziecka – jakby nie była gotowa na oddzielenie. Dla mnie to obraz przejścia, momentu transformacji, w którym wciąż walczą ze sobą dwie potrzeby – bliskości i autonomii.
Ten chłód nie jest dosłowny. To raczej opowieść o twardej skórze, którą kobiety musiały sobie wyrobić przez pokolenia. W patriarchalnym społeczeństwie czułość często była luksusem – czymś, co mogło zostać źle odczytane jako słabość. Kobiety uczyły się więc ją ukrywać, nawet wobec własnych dzieci. Z jednej strony chciały być opiekuńcze, z drugiej – nie mogły sobie pozwolić na delikatność, bo ta odbierała im autorytet. Widzę natomiast, że w relacjach babć i wnuczek jest już więcej bliskości, że ten chłód powoli ustępuje miejsca ciepłu i otwartości.
W obrazie Matka czesze ta relacja jest równie ambiwalentna. Matka pochyla się nad córką, czesze jej włosy, a jednak w tym geście troski pojawia się napięcie. Córka – dorosła ja, ale pokazana jako miniaturka na jej kolanach – wyraża znużenie i lekki bunt. W obrazie stawiam pytanie o granice – gdzie kończy się opieka, a zaczyna kontrola i nadopiekuńczość.
Obrazy są dla mnie próbą zrozumienia, jak zmienia się kobieca czułość i relacyjność z pokolenia na pokolenie. Może właśnie dlatego maluję te sceny – żeby lepiej zrozumieć siebie zarówno jako córkę, jak i jako matkę.

Na wystawie pojawiają się też najnowsze prace w technice pasteli, w których zastanawiasz się nad przyszłą relacją z córką. Opowiedz o tych pracach.
Ten cykl nazwałam Przeczucia. Powstał jeszcze przed narodzinami mojej córki, kiedy próbowałam wyobrazić sobie, kim będzie – jak będzie wyglądać, jakie będzie mieć rysy twarzy, co ją będzie interesować, jaką będzie osobą. To był dla mnie moment oczekiwania, ale też refleksji nad tym, czym właściwie jest relacja matki i dziecka. Z jednej strony chciałam przygotować się na to spotkanie, z drugiej – miałam świadomość, że to nowy, niezależny człowiek, którego nie da się „ulepić” po swojemu.
Genetyka oczywiście jest ważna, bo kształtuje ciało, pewne predyspozycje, może nawet temperament. Ale dalej jest już przestrzeń całkowitej autonomii. W pracy Przeczucia III namalowałam dziecko, które rysuje po ciele matki – takie dziecięce bazgroły, pełne nieporadności, ale też wolności. Dla mnie to metafora – dziecko zaczyna „rysować” własne życie, a ciało matki staje się pierwszym tłem, pierwszym światem, na którym pojawiają się te linie.

Twoje bohaterki często przypominają postaci z mitów, legend czy ludowych opowieści. Z jakich tradycji czerpiesz inspiracje?
Moje obrazy nie są prostymi ilustracjami mitów, ale często wizualnie do nich nawiązują lub przywołują pewne archetypiczne postacie, które wszyscy znamy z różnych tradycji i porządków kulturowych. Mity są niezwykle obrazotwórcze, wciąż obecne w naszej wyobraźni. Opowiadają o tym, co uniwersalne – o miłości, pragnieniu, strachu, potrzebie bliskości czy przekraczaniu granic.
Jednym z punktów wyjścia była dla mnie Uczta Platona i mit o androgynie – o istotach, które bogowie rozdzielili na dwie połowy i które odtąd nieustannie się poszukują. To piękna, bardzo plastyczna metafora miłości i pragnienia – tego, że wciąż próbujemy odzyskać utraconą jedność. Kiedy to malowałam byłam także zafascynowana ciałem, relikwiami, emocjami płynącymi z ciała. W innym obrazie pojawia się motyw raju, ale zamiast Adama i Ewy po zakazany owoc sięgają dwie kobiety. W moich pracach często pojawiają się szamanki, postacie kobiece o nadnaturalnej sile, czy motywy włosów. To obrazy, które – mam wrażenie – mogą być odczytywane intuicyjnie, nawet bez znajomości konkretnych źródeł. Natalia Gierowska w tekście do katalogu nazwała ten sposób pracy „tworzeniem kontrmitologii” – czyli przejmowaniem patriarchalnych narracji, w których kobiety przedstawiano jako potwory, kusicielki czy istoty podporządkowane, i nadawaniem im nowego, emancypacyjnego znaczenia.

Twoje prace wchodzą także w dialog z historią sztuki – nie tylko formą, ale i tematami. W Autoportrecie ze sztalugą nawiązujesz do klasycznego motywu artystki przy sztalugach. Jakie aspekty historii sztuki są ci szczególnie bliskie?
Interesuje mnie historia kobiet-artystek – tych, które przez stulecia próbowały zaznaczyć swoją obecność w świecie sztuki. Ostatnio impulsem do refleksji była dla mnie książka Piotra Oczki Suknia i sztalugi. Historia dawnych malarek (2024). To fascynująca opowieść o drodze, jaką musiały przejść kobiety, by w ogóle móc malować – o wysiłku, jaki wkładały, by stać się widzialne i traktowane poważnie. W tej książce znalazłam wiele autoportretów malarek ukazujących się przy pracy – z paletą i pędzlem, często w przestrzeni domowej. Jednym z najbardziej poruszających przykładów jest Artystka i jej zajęcia Marie-Nicole Vestier Dumont z 1793 roku. Widzimy wytwornie ubraną malarkę, która w jednej dłoni trzyma pędzle, a drugą pochyla się nad kołyską z dzieckiem. To niezwykle silny obraz – mówi: „Tworzę i wychowuję. Nie muszę wybierać.” Niestety, to jej ostatni znany autoportret – później znika z kart historii, prawdopodobnie pomagając już tylko mężowi w jego pracowni. Takich historii w dziejach sztuki jest wiele.
W pewnym sensie czuję z nimi pokrewieństwo. Tak jak one, sięgam po autoportret, żeby zaznaczyć swoją obecność. Zastanawiam się, jak dziś zmieniła się sytuacja artystek – czy rzeczywiście mamy więcej przestrzeni, zarówno fizycznej, jak i emocjonalnej, by łączyć rolę matki i artystki. Czy te dwie tożsamości mogą się wzajemnie zasilać, czy nadal bywają ze sobą w napięciu.

Kontrasty pojawiają się także w wykorzystywanej przez ciebie kolorystyce, widocznej zarówno na obrazach, w aranżacji wystawy, jak i w projekcie katalogu. Skąd bierze się twoje zamiłowanie do mocnego koloru?
Kolor zawsze był dla mnie emocjonalnym językiem obrazu. Choć pod względem techniki i figuracji moje obrazy są dość klasyczne, to właśnie kolor destabilizuje ich równowagę. Jest nienaturalny, intensywny – wprowadza napięcie, silne emocje, czasem znaczenia symboliczne. To nim buduję atmosferę. Zazwyczaj od niego zaczynam rozmowę z obrazem. Zestawienia takie jak błękit z czerwienią czy różem, opowiada o relacji między postaciami, o tym, co niewypowiedziane. Tak jak w Matce skale czy autoportrecie Echo z własnych trzewi, gdzie barwy stają się gestem emocjonalnym. Kompozycję często mam w głowie od początku, ale kolor dojrzewa długo – to element, który potrafię zmieniać wielokrotnie. Kolory opowiadają narrację w moich obrazach.

Jak wygląda twoja praktyka artystyczna? W jaki sposób powstają tak duże kompozycje?
Zanim zostałam mamą, miałam bardzo regularny rytm pracy – od rana do wieczora w pracowni, dzień po dniu. Moja praca wymaga czasu i skupienia, maluję powoli, warstwa po warstwie. Zaczynam od szkicu, od ledwie uchwytnego obrazu z wyobraźni. Czasem to tylko przeczucie, emocja, kształt ruchu. Robię fotografie, często swojego ciała lub bliskich mi osób – to pomaga uchwycić gest. Ale później te zdjęcia znikają w procesie, zostają tylko ślady, przetworzone rysy, cień podobieństwa. Obrazy ewoluują powoli – czasem spędzam wiele dni po prostu patrząc, pozwalając im przemówić. Kiedy nie maluję, i tak chodzę do pracowni, żeby „być z obrazami”. To trochę tak, jakby one też mnie malowały.

Wystawie towarzyszy książka Autoportret z językiem na wierzchu – twoja pierwsza próba literacka. W jaki sposób powstawały teksty do tej publikacji?
Te teksty towarzyszyły moim obrazom przez lata. Piszę, odkąd maluję – krótkie notatki, zdania, mapy myśli, pojedyncze hasła. Zapisuję fragmenty rozmów, sny, cytaty z lektur, rzeczy, które rezonują z moimi emocjami. W książce połączyłam te zapiski z reprodukcjami obrazów, tworząc coś w rodzaju intymnego dziennika procesu. To nie jest komentarz, który ma „wyjaśnić” obrazy – raczej zaproszenie do dialogu. Zawsze wierzyłam, że obraz istnieje pomiędzy mną a odbiorcą, w przestrzeni otwartości i interpretacji. Teksty w książce są więc kolejnym sposobem mówienia obrazem – tylko innym językiem.

Na wystawie pojawiają się także prace na papierze – wróciłaś do pasteli. Czy to nowy kierunek w twojej twórczości?
Pastele pojawiły się z bardzo praktycznego powodu – byłam w ciąży, przeprowadzałam się, zmieniałam rytm życia i pracownię. Nie mogłam wtedy pracować przy dużych płótnach, potrzebowałam medium bardziej elastycznego. Z czasem pastel stał się dla mnie pełnoprawnym językiem – nie dodatkiem, lecz kontynuacją malarskiej opowieści. Odkryłam w nim wielowarstwowość, miękkość, tkankę, którą można budować z podobną intensywnością jak farbą olejną. Myślę, że to nie tyle nowy kierunek, ile kolejny etap, który poszerza mój język. W mojej praktyce medium nigdy nie jest ważniejsze od potrzeby opowiedzenia czegoś. Sięgałam po różne formy – farby, tusz, ceramika, rzeźba, kolaż – ale zawsze były one dla mnie sposobem wyrażania się czy pokazywania języka!