Kolekcjoner.
Rzeczywistość nie jest tym, czym się wydaje

I. Profesor

Punktualnie o 7.30 profesor Waldemar W. ubrał swoje ulubione spodnie z szarego, lekko wytartego dżinsu, zawiązał sznurowadła w czarnych trampkach z białą, ciągle jeszcze niezabrudzoną gumą, wziął torbę, przed wyjściem wyciągnął jeszcze z kieszeni telefon, klucze oraz portfel, co wydało się dość dziwne, i położył je na stoliku. Był piątek 20 marca, dość chłodny, słoneczny poranek. Profesor ucałował żonę i kudłatą „córkę” Tildę i odprowadzany ich pełnymi troski spojrzeniami, zszedł po schodach na podwórko, gdzie stał od dawna nieużywany, a właściwie prawie nigdy nieużywany samochodzik, czarna Skoda Citygo. Podszedł do niego, otworzył drzwi, usiadł na siedzeniu kierowcy, zapiął pasy, pomachał swym bliskim na do widzenia i… zniknął.

Uważnemu obserwatorowi wydałoby się dziwne, że w ciepły, wiosenny ranek, przy czystym, bezchmurnym niebie, przez ułamek sekundy można było zaobserwować błysk, tak krótki, że większość osób, zajętych swoimi sprawami, nie była w stanie go zauważyć. Po pewnym czasie dało się usłyszeć huk, coś pomiędzy salwą z dubeltówki a dźwiękiem, jaki zostawia w naszych uszach na parę mikrosekund trzask papierowej torebki: najpierw nadmuchanej, a potem z impetem roztrzaskanej za pomocą dłoni, gdzie dźwięk jest jakby zduszony, dużo słabszy, niż się spodziewaliśmy. Dało się też zauważyć parosekundowe falowanie powietrza, podobne do zjawiska, które można zaobserwować w lecie, tuż nad powierzchnią rozgrzanego asfaltu. Kamera ustawiona przez profesora na ganku w innym celu zarejestrowała to zjawisko zupełnie niechcący.

fot. Barbara Kubska

II. Teleporter

Nie trzeba być Albertem Einsteinem, aby się domyśleć, że czarna Skodeńka Citygo była autkiem tylko z wyglądu, a tak naprawdę wysokiej klasy teleporterem, z wielkimi zwojami transformatorów ukrytymi dwa piętra w dół. Nie na darmo profesor co drugą środę spędzał, majstrując po zmroku przy aucie długie godziny. Wraz ze swoim synem, szukając jak najlepszych rozwiązań, posuwali się powoli do przodu sprawdzoną metodą prób i błędów. Syn ma na imię tak samo jak ojciec, co poza wszystkim innym było dość pomocne, bo pozwalało ukryć prawdziwy cel codrugośrodowych wieczorów; gdy ktoś dzwonił i pytał, gdzie W., odpowiedź brzmiała: przy aucie. Jeśli impertynent domagał się rozmowy, syn podchodził do ogrodzenia i, udając zdziwienie, odpowiadał, że sądził, iż chodzi o niego.

Gdy myślimy o urządzeniu tak niezwykłym i, można by rzec, wymarzonym przez ludzkość, jakim jest teleporter, to wyobrażamy sobie różne funkcje, sposoby zastosowania. W tym konkretnym przypadku nasza wyobraźnia właściwie nie zna granic. O, weźmy przykład pierwszy z brzegu. Jest leniwe, piątkowe popołudnie i naszła nas ochota na kieliszek wybornego, morawskiego wina oraz odsmażane ziemniaczki z cebulką. Bierzemy portfel, wchodzimy do teleportera, ziiiip, i jesteśmy z powrotem, dzierżąc w dłoni wciąż delikatnie oszronioną butelkę wprost ze sklepu, bo – jak się pewno domyślacie – ziemniaczki i cebulkę mamy w domu zawsze. Albo inny przykład. Nie wiemy, co zrobić z kolejnym długim weekendem, a chcielibyśmy zaimponować kobiecie swego serca. Ziiip, i razem z wybranką jesteśmy na samym szczycie Mont Blanc, prosząc Kordiana, aby odrobinę się przesunął; klęcząc na jedno kolano, z lekko załzawionymi ze wzruszenia oczami, wygłaszamy monolog, dzierżąc w jednej dłoni kwiat, a w drugiej pudełko pełne świeżego ptasiego mleczka. Naokoło rozpościera się niewiarygodnie piękna panorama.

fot. Barbara Kubska

Nie wiemy, czy profesor W. wykorzystywał teleporter w takich przypadkach, nie mamy też dowodów, że tego nie robił. Natomiast jedno jest pewne. Profesor wykorzystywał teleporter, aby rozwijać i powiększać swoją kolekcję. Bo trzeba Wam wiedzieć, że profesor W. oprócz tego, że jest artystą, jest także zapalonym kolekcjonerem.

III. Kolekcja

Kolekcja profesora składa się z niezliczonej liczby elementów, przedmiotów, znalezisk, form, zapisów filmowych, rysunków, z których większość nie jest tym, czym się wydaje. Część rzeczy znajdująca się w kolekcji to aliasy do rzeczy właściwych lub rzeczy skompresowane, ze względu na swe gigantyczne rozmiary niemożliwe do przetransportowania i zaprezentowania w kolekcji w wersji rzeczywistej. Trzeba tu nadmienić, że sztukę tworzenia aliasów oraz umiejętność kompresji rzeczy profesor opanował do perfekcji. Z niezliczonej liczby obiektów gromadzonych miesiącami można wymienić takie jak:

  • Błyszcząca kula-lustro chodząca na dwóch ludzkich nogach, odbijająca rzeczywistość i czerpiąca z tego dużo przyjemności.
  • Tajemnicza postać machająca ogonem w szklanej wieży, chcąca za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę.
  • Gigantyczna planeta o kształcie i strukturze przypominającej czaszkę zwierzęcą, niemożliwa do skompresowania, wymykająca się zaaliasowaniu; z nieznanych przyczyn nie jest kulista jak większość znanych nam we wszechświecie planet.
  • Formy białej materii z pozoru nieruchome, istniejące w zupełnie innym czasie (ich ruch jest możliwy do zauważenia dopiero po paru tygodniach obserwacji). Formy wykonują taniec w podziękowaniu za zwrócenie na nie uwagi, zwyczaj charakterystyczny dla tego gatunku.
    Jeden z osobników swoją choreografią nawiązuje do plującego nastolatka chcącego w ten sposób zaskarbić sobie większy szacunek u rówieśników; sytuacja została zaobserwowana na Ziemi.
  • Dziwne stworzenie przypominające lampę, potrafiące kształtować własny cień na podobieństwo zaobserwowanych wcześniej obiektów i postaci.
  • Czarna, metaliczna kula, w rzeczywistości alias gigantycznej planety, składającej się z czarnej materii. Planeta z niewiadomych przyczyn poczuła się naga i zmarznięta, stąd kamienna otulina wytworzona z pyłu kosmicznego unoszącego się w przestworzach, złowionego i uformowanego. Tworzenie otulin przez planety i komety stało się pewnego rodzaju modą po drugiej stronie Drogi Mlecznej.
  • Ząb trzonowy nieznanego pochodzenia, który postanowił się usamodzielnić.
  • Kula czarnej materii przypominająca plastelinę, niewiarygodnie ciężka, poddana poczwórnej kompresji. W wersji oryginalnej przebiłaby swym ciężarem naszą planetę na wylot.
  • Planeta Magnetyczna przyciągająca metalowe przedmioty o bardzo specyficznym kształcie. Planeta posiada bardzo wyrafinowany gust, jest zdecydowana w swych wyborach, w związku z tym przyciąga tylko przedmioty o kształcie przypominającym kości. Zawsze zazdrościła stworzeniom posiadającym szkielet. Z powodu gigantycznych gabarytów profesor posiada wersję skompresowaną. Osobnik męski tego gatunku przyciąga zdrewniałe, rachityczne słomki. Na razie nie wiemy dlaczego.

fot. Barbara Kubska
  • Stworzenie przybierające wygląd różnych form, żyjące w lesie; czasem wygląda jak garnek, czasem jak czerwony zderzak wyglądający jak żagiel, czasem wygląda jak guma do żucia robiąca szpagat. Swe transformacje tworzy głównie dla żartów i po to, by zwrócić na siebie uwagę. Na przykład przybierając kształt kratki wywietrznika od chłodnicy, zrobiło sobie przerwę w kratce, żeby śmieszniej wyglądać, tak jakby miało powybijane zęby.
  • Czarna, pomięta planeta, kompletnie płaska, jest wielkości słońca, a jej rzeczywista grubość wynosi 5 cm. Lubi nabierać oglądających.
  • Różowe, uszate stworzenie z kolcami, posiadające żółte oczy. Wnikliwy obserwator dopatrzy się tutaj pewnych cech wspólnych z bohaterem tego tekstu i będzie miał rację. Skok do innego wymiaru zakończył się dla profesora zmianą wizerunku, który uwiecznił na zdjęciu. Na szczęście niezawodny restart urządzenia, ponowny skok w to samo miejsce i powrót pozwoliły, by wszystko wróciło do normy.
  • Poruszający się patyczak z piasku, którego każde odnóże posiada odrębną osobowość.
  • Potwór symetryczny, wprowadzający w dekoncentrację poprzez swą dekoracyjną piękność, oraz dwie – lewa i prawa – również dekoracyjne kule. Pożera delikwenta przez swą czarną mordkę, by następnie go szybko wydalić. Na szczęście nie posiada kwasów żołądkowych. Sam proces jest formą dowcipu, napędzenia pożartemu niegroźnego strachu, którym stworzenie się żywi. Pożarty profesor zarejestrował kamerą cały proces przejścia przez układ pokarmowy. Na szczęście zdążył włączyć lampkę-czołówkę. Stworzenie niemożliwe do zaaliasowania i dekompresji ze względu na ryzyko utraty w trakcie tych procesów przepięknych elementów dekoracyjnych.
  • Trzęsąca się ściana. Trzęsienie jest reakcją na stres pourazowy wynikający ze świadomości, że się istnieje.
  • Stworzenie, które z nieznanych przyczyn przybrało formę przypominającą jajko, sądząc, że jako jajko najłatwiej będzie mu się z ludźmi porozumieć. W tym przypadku trzęsienie jest wyrazem irytacji, że do tego porozumienia nie dochodzi. Forma ekstremalnie mała, widoczna tylko na mikrofilmach.
  • Podróże bywają też niebezpieczne. Po jednej z nich wszystkie elementy włosowate na profesorze zostały pokryte (zgalwanizowane) niezidentyfikowanym metalem. Profesor na umieszczonym w kolekcji filmie, aby to zademonstrować, odgrywa najpopularniejszy w naszym układzie słonecznym hymn na pokrytych metalem włosach swojej brody.

W kolekcji znajdują się także:

  • Niezdecydowane słońce, które nie wie, czy zachodzić, czy nie. Alias.
  • Dużo rysunków. Wśród nich są takie jak: jeden z porzuconych projektów teleportera, uciekające krzesło robiące psikusy, akt płciowy między dwoma planetami, niemożliwy do zarejestrowania w inny sposób (rysunek).
  • Stworzenie zwane Zazdrość, które z zazdrości przybiera różne kształty. W kolekcji są dwa martwe okazy zatrzymane w trakcie. przybierania kształtu kośćca oraz róży.
  • Żyjąca skóra; stworzenie znane ze swej dumy, niezwykle usatysfakcjonowane tym, że wsadziło się je w ramy.
  • Mały latający spodek, który zaplątał się w krzaki.
  • Samorysujący się rysunek.
  • Kolejny prototyp teleportera, drewniany, nieudany, przypominający ziemski stół stolarski.
  • Latający talerz przypominający lampę.
  • Zdjęcie czarnej dziury w kształcie kwadratu, tak zwany Malewidziur, w trakcie pożerania latającego spodka. Malewidziur jest bardzo trudny do sfotografowania, stąd to okaz bardzo rzadki.

Oprócz tego:

  • Planety, piękne okazy, aliasy.
  • Trzy aliasy planet ziemiopodobnych w fazach powstawania; czerwona, żółta i zielona, widoczne formowanie się kontynentów.
  • Humanoid z kolczastą twarzą, któremu profesor dla niepoznaki wsadził do ręki telefon, że niby profesor w masce w kolce robi sobie selfie.
  • Piaszczaki, niewidzialne stworzenia żyjące na plażach otaczających wyspę Hvar; gdy chcą być widzialne i materialne, zaczynają się pocić, zlepiając swym potem ziarenka piasku, tworząc ruchome struktury. Niespotykanie kreatywne.
  • Piesek-robot.

A także wiele, wiele innych.

IV. Powód

Gdyby zastanowić się nad powodami powstania kolekcji, to można dojść do wniosku, że stoi za tym uczucie, które moglibyśmy nazwać empatią do wszechrzeczy. Z empatią do wszechrzeczy, jak wiadomo, rodzi się każdy człowiek; niestety z biegiem lat, tak jak umiejętność rysowania i malowania, ulega ona zapomnieniu. Umiejętność ta kojarzy się z dzieciństwem, gdy dzieci znoszą do domu wszelkiego kształtu i wielkości kamienie, i umieszczają je pod kaloryferem, twierdząc, że robią to, aby nie było im zimno. W środku zimy, prawdziwej zimy – jeśli wiecie, co mam na myśli – to przecież absolutnie normalne, że nie można nikogo i niczego zostawić na zewnątrz. Potem odbywa się nerwowe bieganie rodziców po domu, nocne rozmowy, łzy w oczach matki i jej zdławiony głos, gdy zwraca się do ojca: „Dziecko mamy nienormalne”.

Ten rodzaj czułości do rzeczy, przedmiotów, obiektów, w jakiś nieznany dla mnie sposób udało się profesorowi utrzymać do dziś. Można mieć przypuszczenie graniczące z pewnością, że ta informacja o empatii profesora rozeszła się po naszym świecie, wszechświecie w ogóle, po alternatywnych do naszego świata rzeczywistościach i rzeczywistościach wielowymiarowych. Można też sądzić, że wszelkiego rodzaju istoty, planety, stworzenia zaczęły podsuwać siebie profesorowi, niby przypadkiem, licząc, że on, zauroczony ich kształtem bądź wzruszony ich stanem, konsystencją, formą lub historią, przygarnie je do swej kolekcji, która we wszechświecie stała się czymś na wzór połączenia przytułku i salonu towarzyskiego. Gdybym był cyniczny, napisałbym, że zamieszkanie w kolekcji profesora stało się w rubieżach kosmosu czymś modnym. Prawda jest jednak taka, że dla mieszkańców kosmosu nie było nic cenniejszego od zwrócenia na nich uwagi, dostrzeżenia w nich emocji, otoczenia ich opieką i okazania im odrobiny współczucia. Oczywiście należy też wspomnieć o warstwie estetycznej, na którą profesor, poszukując obiektów, zwracał uwagę. Lata doświadczenia sprawiły jednak, że łatwe stało się dla profesora odróżnienie autentyku od imitacji, stworzonej tylko po to, by trochę po kryjomu znaleźć się w tej coraz bardziej na cały wszechświat sławnej kolekcji.

fot. Barbara Kubska

V. Chronos

Kluczowym elementem w tej historii jest czas. Wydaje się tak samo ważny jak umiejętność skalowania wszechrzeczy, którą profesor odkrył zupełnie przypadkowo. Udało mu się na przykład zarejestrować moment, gdy nieumiejętnie jeszcze wpisane współrzędne dla powrotu teleporterem spowodowały, że zamiast na swoim podwórku, w środku Skodeńki, profesor wylądował na grzbiecie swojej ukochanej Tildy – w skali, w której jego wzrost nie przekraczał 3 cm. Profesor, którego można by na tę chwilę nazwać Profesorem Maluśkiewiczem, wpadł w panikę, co objawiło się bezwładną ucieczką przez gąszcz sierści, jawiącą się niczym sawanna pełna wielkich traw i krzewów. Jak można się domyślić, wszystko skończyło się pomyślnie. Z czułością wyczesany przez żonę z sierści, przez syna delikatnie na łyżce dostarczony ponownie do teleportera, został odesłany przez swych bliskich i z powrotem sprowadzony przy pomocy zrestartowanego urządzenia, już w skali rzeczywistej.

Kiedy przenosimy się za pomocą teleportera w różne, niezwykle odległe rubieże kosmosu, prawa obowiązujące na Ziemi przestają nas dotyczyć. Wie o tym każdy. Profesor obserwując swą kolekcję, zauważył, że część mieszkańców, bo tak ich na potrzeby tego tekstu nazywamy, nie podlega prawom ziemskim, a czas jest rozciągliwy w jedną i w drugą stronę, niczym zużyta guma do żucia; i ma na ich kondycję kolosalny wpływ. Niektórzy z nich poruszali się na przykład bardzo szybko, część usiłowała się z profesorem porozumieć. Nowi kandydaci do kolekcji, ci lepiej wychowani, zadawali wpierw pytanie, czy mogą stać się jej częścią. Funkcjonując w innej, o wiele wolniejszej przestrzeni czasowej, stawali się nieodczytywalni z perspektywy naszego czasu, w którym ich aktywność była niezauważalna, a wszystko wydawało się nieruchome. Z ich zaś perspektywy profesor poruszał się strasznie szybko, co budziło troskę i refleksję, jaki jest tego powód? Czemu on taki nerwowy? Bo w kosmosie przecież wszystko odbywa się wolno, dostojnie i z godnością. Niektórzy zaglądali tylko na chwilę, lecz w ich życiu, które na czas ziemski trwało długie lata, był to ułamek chwili, więc dla nas trwali w bezruchu. Niektóre stworzenia, posiadające umiejętność cofania się w czasie, wykorzystywały ją, by zostać w kolekcji jak najdłużej. Był to drobny rodzaj oszustwa, na który profesor przymykał oko. Parę osobników, co mówię z przykrością, odeszło do lepszego świata, jak to się u nas mówi, pozostawiając swe powłoki w kolekcji, wystawiając je na widok nieświadomych niczego amatorów sztuki. Aby okazać zmarłym szacunek, profesor nie usuwał ich ze swoich zbiorów.

Profesor sam zaczął eksperymentować z czasem, porzucając eksperymenty ze skalą i nie bez racji czując przed nimi duże obawy. Udało mu się na przykład odkryć, jak zamrozić czas, co także zostało uwiecznione na filmie. Nie udało mu się jeszcze odkryć, jak zrobić w tej zamrażarce selekcję własnej osoby i zamrozić wszystko z wyjątkiem siebie. Ale badania trwają.

fot. Barbara Kubska

VI. Kurator pomocniczy

Uważnego obserwatora, patrzącego na drzewo po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu Państwa W., w piątek 20 marca w godzinach wieczornych, mogło zdziwić nietypowe zgrubienie gałęzi. Jeśli uważny obserwator wykazał się cierpliwością, mógł zauważyć, że nietypowe zgrubienie wypręża najpierw jedną zdrętwiałą kończynę, potem drugą, zapewne po to, aby pobudzić krążenie. Tym nietypowym zgrubieniem był kurator pomocniczy D. V., a na drzewo w piątek 20 marca doprowadziła go ciekawość (której proszę nie mylić z podglądactwem) i głęboko zakorzenione poczucie obowiązku. Pan V., od momentu, gdy dowiedział się, że będzie kuratorem pomocniczym, postanowił poważnie podejść do swojego nowego zadania, w związku z czym złożył parę niezobowiązujących wizyt w domu profesora W., zawsze goszczony wybornym, pysznym posiłkiem oraz herbatą z konfiturami serwowaną przez Panią domu. Pan V. miał niebezpodstawne wrażenie, że gospodarze są nieco skrępowani jego nad wyraz częstymi wizytami, lecz starał się nie zwracać na to uwagi, godnie wykonując swoją pracę. Funkcja kuratora wiązała się dla pana V. z obowiązkiem zadawania pytań dotyczących warunków bytowych i materialnych, a także ogólnej atmosfery panującej w domu. Sprawdzał, czy pies nie jest głodny, czy ma w misce wodę. Było to dla niego trudne, a dla gospodarzy, jak zauważył, dość krępujące. Podczas ostatniego spotkania wszystko zostało wyjaśnione. Okazało się, że pan V. ma być kuratorem pomocniczym wystawy, którą profesor W. zamierza zorganizować, pokazując publicznie swą kolekcję, a nie, jak mniemał, kuratorem sądowym. Po wyjaśnieniu nieporozumienia (pan V. strasznie się wstydził), profesor na życzenie oprowadził go po swojej kolekcji, udzielając wszelkich odpowiedzi na zadane pytania, nie rozwiewając jednak wszelkich wątpliwości. Kurator pomocniczy ciągle miał wrażenie, że profesor nie mówi mu wszystkiego.

fot. Barbara Kubska

Siedząc na drzewie, naprzeciwko domu Państwa W., kurator pomocniczy wiedział coraz więcej, odkrył teleporter, prawdę o podróżach profesora oraz o tym, skąd tak naprawdę biorą się dzieła znajdujące się w kolekcji. Wszelkie wątki i przypuszczenia zaczęły się łączyć w jedną całość. Kurator nie rozumiał tylko, czemu tym razem profesor nie wraca tak długo. Zaczynał się martwić, zdrętwiałe kończyny i przenikliwy chłód nadchodzącego wieczoru zaczynały mu mocno doskwierać, potęgując wzrastający niepokój. Nagle, nie wierząc własnym oczom, kurator pomocniczy dostrzegł postać profesora krzątającą się w kuchni. Zaczął wytężać aż do bólu swój słaby wzrok i nerwowo wycierać okulary o wyszarpnięty zza spodni biały podkoszulek, czego niemal nie przypłacił upadkiem z drzewa. Gdy zrozumiał, co uwidział, mało nie spadł z drzewa już naprawdę.

Profesor W. z dzisiejszej wyprawy teleporterem wrócił wczoraj.

http://www.rondosztuki.pl/wydarzenie.php?id=836