Wystawa „Harmoniczna struktura natury” Marka Batorskiego w tarnowskim BWA
3.11-22.11.2020
Zamknięcie galerii oraz muzeów po raz kolejny sparaliżowało polską kulturę, a wszystkie zaplanowane wystawy musiały usunąć się w cień. Mnogość problemów i ich pochodnych dobitnie pokazuje, jak bardzo sektor kultury nie był na tę sytuację przygotowany. Kryzys głównie dotyka mniejsze jednostki, jak galerie BWA, które znajdują się poza dużymi ośrodkami miejskimi, jednak w poszczególnych miastach sytuacja Biur Wystaw Artystycznych się różni. Tarnowska galeria od kilku lat opisywana jest w mainstreamowych mediach jako wzorcowa i jako jedna z najprężniej funkcjonujących instytucji kultury w kraju. Ze względu na specyficzną sytuację muzea i galerie muszą przeformułować swój sposób funkcjonowania, a mimo trudnych warunków BWA zorganizowało ciekawą wystawę „Harmoniczna struktura natury” artysty-jazzmana Marka Batorskiego.
Wystawa prezentowana w Pałacyku Strzeleckim już od wejścia wita nas jazzową muzyką, która nadaje ton całej wizycie. Odsłania się przed nami historyczna sala główna, ogromny dwukondygnacyjny white cube, który w połączeniu ze swingowym saksofonem sprawia, że można się poczuć jak w minionym wieku, w jednej z sal Muzeum Guggenheima czy MoMA. Całość dopełniają ciepłe oświetlenie i wysoko zawieszone płótna, a także niewielka ławeczka w samym centrum sali, która współgra z całością przestrzeni. Trudno jednak usiedzieć na miejscu – słysząc żywiołową muzykę mamy ochotę podrygiwać w rytm improwizacji. Obrazy, co warto podkreślić, zostały niezwykle starannie zakomponowane na ekspozycji, tworząc na ścianach partyturę, ekspresyjną mozaikę boogie woogie.
Wystawa „Harmoniczna struktura natury” Marka Batorskiego stanowi refleksję nad związkiem muzyki i sztuk wizualnych, a także towarzyszy dwóm festiwalom: 17. Festiwalowi Sztuki ArtFest im. Bogusława Wojtowicza oraz 13. Jazz Contestowi. Marek Batorski łączy obydwie wymienione dziedziny jako malarz – absolwent krakowskiej WSP – oraz muzyk jazzowy, konkretniej – saksofonista. Odbicie jego zamiłowania do niecodziennych połączeń możemy odnaleźć właśnie na tej wystawie, gdzie inspiracja amerykańską sztuką abstrakcyjną koreluje z inspiracją obrazami dawnych holenderskich mistrzów. Artysta wypracował jednak na tym gruncie swój własny styl, o żywej palecie barw, które mienią się w oczach obserwatora. Mocno kładziona farba, grube impasta, widoczne poprawki i przemalowania – obrazy zdają się wyjęte z pracowni artysty przed momentem. Są jak jazz – nieokiełznane, a niekiedy nawet i prowokujące.
Pełnia koncepcji zamyka się w słowie groove. W tym wypadku chodzi o efekt „wczucia”: improwizacja, ale kontrolowana, a także upodobanie do samego procesu twórczego. Sztuka może być narzędziem służącym praktyce duchowej, o czym pisał już Wassily Kandinsky w słynnej książce „O duchowości w sztuce” (1912). Dzieło sztuki powstaje z artysty i podobnie jest w przypadku Batorskiego – powstaje ono z jego muzyki, personalnego doświadczenia rzeczywistości, napięć barwnych oraz gier świetlnych.
Wystawę można podzielić na dwie części. W pierwszej, jak mówi artysta, powraca do amerykańskiej sztuki lat 50., malarstwa gestu oraz action painting. Niczym Jackson Pollock, kładzie on swoje płótna na ziemi podczas aktu malowania. To właśnie między innymi ten amerykański artysta stał się jedną z inspiracji Batorskiego. W tej części wystawy bezapelacyjnie dominuje jazz. Wiele obrazów nawiązuje do słynnych utworów Milesa Davisa, jak na przykład seria prac „Blue and Green” czy „Green Mood”. Najważniejsza staje się tutaj harmonia barw na płótnach, które wchodzą ze sobą w interakcję. Rodzi się wówczas dylemat zmaterializowania wizji artystycznej stojący przed artystą, który trzyma w ręku pędzel i zostawia po sobie pierwszy ślad.
Druga część wystawy jest nawiązaniem do holenderskich wielkich mistrzów, z tym że autor Królestwo Niderlandów zamienia na swoje własne – roztoczańskie. Sentymentalna podróż w rodzinne strony ukazuje, co artysta zapamiętał z tych okolic; to, co najlepsze, ale w syntetycznym ujęciu. Użyte tu słowo „królestwo” i jego swoista przemiana, pojawiają się nie bez powodu. To właśnie w tych kliszach pamięci zawarta jest wizja dzieciństwa i okresu dorastania, z których to wspomnień autor czerpie podczas aktu tworzenia, co widoczne jest w cyklach: „Visions of Village” i „Rytm”, a także kompozycjach takich jak: „Wizja 12” i „Wizja 30”. Pojawia się jednak pytanie: co ma wspólnego wielkomiejski jazz, lecący w tle, z wiejskim krajobrazem? Jak się okazuje – wiele! W katalogu do wystawy możemy przeczytać, że pejzaż jest rzeźbiony parowymi i tarasowymi uskokami, podobnymi do swingującej struktury muzycznej. Jest to eleganckie połączenie, szczególnie w kontekście malarstwa abstrakcyjnego, gdzie improwizacja kończy się doświadczeniem wręcz koncertowym. Seria „Paintings from the Village” zdaje się zamierzonym odwołaniem do innej znanej „wioski” – Greenwich Village, czy też The Village – mekki bitników i miłośników jazzu.
Niezależnie od tematu jaki artysta podejmuje, widać wyraźnie, że najważniejsza dla niego jest interakcja pomiędzy formą – barwą – strukturą. Jego sztuka jest wyrazem stosunku emocjonalnego do muzyki oraz szeroko rozumianej natury (obraz „Autumn Mood”, czy „Autumn leaves”, inspirowane utworem Josepha Kosmy). Wypadkową tego staje się mięsista i soczysta faktura, która jawi się jako wynik tych silnych przeżyć.
Chodząc na wystawy, pragniemy zdobyć pewne doświadczenie – chcemy przenieść się do innego świata, trochę odległego nam na co dzień. Batorski sprawia, że jego płótna pełne feerii barw są antidotum na przygnębiającą rzeczywistości, która nas zastała. Należy – a nawet i trzeba – oglądać te prace przy muzyce, ponieważ każdy kolejny utwór może nam zmienić percepcję danego obrazu, dodając do niego nowe wątki, których wcześniej nie zauważyliśmy. Sztuka i muzyka stają się sąsiadkami harmonii, jakiej w sztuce nam czasami potrzeba.
Mieliśmy również przyjemność odwiedzić artystę w jego pracowni. Tutaj atmosfera stała się jeszcze bardziej magnetyzująca, niż na samej wystawie, zwłaszcza że brzmienie saksofonu na żywo pośród wielkowymiarowych płócien stworzyło niesamowity klimat bohemy artystycznej.
Ola i Marcin: Jest pan człowiekiem niezwykle wszechstronnym. Proszę powiedzieć jak doszło do syntezy malarstwa i muzyki? Co było pierwsze –miłość do jazzu czy malarstwa?
Marek Batorski: Tutaj muszę się cofnąć w czasie do momentu dzieciństwa. Mieszkałem na wsi, niedaleko Szczebrzeszyna, gdzie chodziłem do szkoły podstawowej. W okolicy nie było żadnego miejsca związanego z muzyką, a nawet gdyby było, to należałoby mieć instrument, który w tamtym czasie stanowił rzadki luksus. Jako dziecko malowałem i rysowałem, więc można powiedzieć, że pierwsze były sztuki plastyczne. Niemniej później, kiedy zyskałem możliwość uczęszczania do szkoły muzycznej, od razu zakochałem się w saksofonie – to było coś wielkiego. W pewnym momencie doszedłem do czegoś, co można określić synestezją: dźwięki trzeba widzieć, a obraz należy słyszeć. To właśnie na dźwiękach buduję kolory, umiejscawiam je w czasie na płaszczyźnie. Można to odnieść do interwałów muzycznych, które przekładam na plamy barwne. Natężenie dźwięku natężenie barwy, materia malarska musi wybrzmieć dosłownie i w przenośni.
O i M: Tak jak wspomnieliśmy, na wystawie można odnaleźć wiele prac, nawiązujących do Pańskich stron, do Roztocza. Jak to miejsce wpływa na Pański proces twórczy? Może są też inne miejsca, które wpływają na Pańską twórczość?
MB: Jestem mocno związany ze swoimi stronami i często do nich uciekam. Wspomnienia z dzieciństwa nadal są dla mnie niezwykle żywe. Lubię malować przy mojej stodole (trochę jak Pollock) na świeżym powietrzu, czując naturę dookoła siebie, a to właśnie ona mnie stymuluje. W sercu jednak mam też miłość do Grecji, jako że pasjonuje mnie mitologia czy Rzym ze swoją kulturą antyczną.
O i M: A czy w pańskim domu się muzykowało? Czego lubi Pan słuchać poza jazzem?
MB: Mój ojciec grał na skrzypcach, gównie muzykę ludową. Dźwięki od zawsze mnie otaczały. Jeśli nie gram jazzu, to chłonę muzykę klasyczną. Niezwykle cenię Mozarta.
O i M: Jaka jest Pana rutyna artystyczna, jeśli takowa istnieje?
MB: W zasadzie nie mam czegoś takiego jak rutyna. Działam dzięki impulsom, maluję, aż stracę siłę. Bardzo często tworzę kilka obrazów jednocześnie, aby się nie zamęczyć, a co ważniejsze – podtrzymać żywotność materii. Lubię zanurzać się w proces malarski, kiedy pewne rzeczy powstają intuicyjnie. Muzycznie z kolei bazuję na kolektywnej stymulacji, wtedy inaczej podchodzę do swojej pracy. Liczy się wówczas interakcja z otoczeniem i innymi artystami.
O i M: Będąc na wystawie, zauważyliśmy, że niektóre z obrazów są przemalowywane. Skąd taka potrzeba zmian?
MB: To prawda, zdarza mi się wracać do swoich obrazów. Niekiedy nagle zmienia się koncepcja, dlatego coś przemalowuję, domalowuję. Z drugiej strony, wyniosłem to poniekąd z lat młodzieńczych, kiedy finanse nie pozwalały na zakup wielkoformatowych płócien w dużych ilościach i trzeba było sobie radzić na inne sposoby, jak choćby malować z tyłu płótna, na jego ramach. Jednak wciąż wraca tutaj pojęcie improwizacji, którą z muzyki przenoszę na grunt malarski. Patrząc na swoją twórczość mogę stwierdzić, że wielokrotnie zmieniałem swój styl na przestrzeni lat. Gdzie jest wymiar tego poczucia, że doszliśmy do końca? Zawsze istnieje duże niebezpieczeństwo zapętlenia się w jednym temacie, stąd wcześniej wspomniana potrzeba ciągłych zmian. Liczy się dla mnie emocjonalny i intymny stosunek do dzieła, to są wartości nadrzędne.
O i M: Wiemy, że lubi Pan nawiązywać w swojej twórczości do amerykańskiej sztuki lat 50., action painting i malarstwa gestu oraz klasycznego malarstwa pejzażowego, głównie holenderskiego, ale czy inni artyści stanowią dla Pana źródło inspiracji?
MB: Muszę pozwolić sobie tutaj na małą dygresję, gdyż rozbudziły się we mnie wspomnienia. Malarstwo lat 50. czy 60. jest mi niezmiernie bliskie. Poznałem je dogłębniej będąc w Rzymie, kiedy oglądałem wystawę amerykańskich artystów właśnie tych czasów. W tle leciał film pokazujący proces malarski Jacksona Pollocka i Willema de Kooninga, a w tle leciała muzyka Milesa Davisa. Byłem tym oszołomiony. Tutaj chciałbym również wspomnieć słowa Wojciecha Weissa, którego malarstwo również bardzo cenię: „Muzyka jest harmonią tonów, podobnie jak malarstwo jest harmonią kolorów, które nazywamy tonami”[1]www.sda.pl [data dostępu: 27.11.2020]. Ta zależność pomiędzy barwami między sobą a całością kompozycji jest dla mnie istotna. A pomijając już tych artystów, to wracam sobie do malarstwa Artura Nacht-Samborskiego, Piotra Potworowskiego, Jana Tarasina czy wciąż żyjącego Stefana Gierowskiego.
O i M: Nad czym pracuje Pan obecnie?
MB: Pejzaż, jemu chciałbym się poświęcić w większym stopniu. Niekiedy wracam też do portretów.
O i M: Wspominał nam Pan o pracy kolektywnej i stymulacji wynikającej z pracy z innymi artystami, niezależnie czy to muzycy, czy plastycy. Z kim chciałby Pan nawiązać współpracę artystyczną?
MB: Niestety większość twórców, którzy są dla mnie inspiracją już nie żyją, ale gdybym mógł – Peter Lanyon pod względem malarskim, albo John Coltrane, wybitny muzyk oraz oczywiście Miles Davis, który co ciekawe – pod koniec życia również tworzył rysunki. A z żyjących artystów zdecydowanie chciałbym zagrać duet z Charlsem Lloydem, on wręcz maluje dźwiękami.
O i M: Nad jakimi projektami pracuje Pan obecnie? Co planuje Pan zrealizować w najbliższym czasie?
MB: Bardzo chciałbym wziąć udział w Festiwalu Kultury Słowa Polskiego
w Szczebrzeszynie. Pokaz muzyczny wraz z wystawą, bo są to jednak dwie dziedziny, które tylko razem dają pewnego rodzaju pełnię dla mnie. A z drugiej strony zbliża się dwudziestopięciolecie mojej pracy artystycznej. W związku z tym chciałbym zorganizować małą retrospektywę swojej pracy.
Przypisy
1. | ↑ | www.sda.pl [data dostępu: 27.11.2020] |