29

Mieszkając już od dobrych czterech lat pod jednym adresem w Krakowie, coraz częściej zacząłem odczuwać potrzebę zmiany widoku z okna. Niespodziewanie ten zaczął się przekształcać, nie gwałtownie, lecz stopniowo, bez konieczności przeprowadzki w celu widzenia czegoś innego codziennie po przebudzeniu. Bardzo szybko rośnie w górę luksusowy apartamentowiec Kossak Residence, zaś spora część sąsiadującej wielgachnej kamienicy – od długich lat zamieszkałej wyłącznie przez koty – ze zdumiewającą sprawnością rozbierana jest od wczoraj, kurcząc się i zbliżając do ziemi z każdą godziną.

Gdy rozbiórka się dokona, będę już rezydował w Pradze w dzielnicy nr 5 na ulicy Štefánikovej. Mogę już rozejrzeć się po okolicy, przechadzając się wirtualnie po przestrzeniach zmapowanych przez samochody Google, ale nie wiem jeszcze jak zorientowane będę miał okno i jaki będę miał przez nie widok.

3

Postój w Boguminie już po przekroczeniu granicy.            

Na dworcu: modelowy Czech. Taki Szwejk z piwiarni, ubrany w dżins i skórę, cały jakby przykurzony łącznie z niemodnie uformowaną czupryną – krótszą z przodu, dłuższą z tyłu – ozdobiony błyszczącym w uchu kolczykiem. Była i Czeszka, też jakby typowa, w dżinsie obwisłym, rozciągniętej koszulce, z równie przykurzoną czupryną, ćmiąca papierosa, wykonując przy tym ręką osobliwą choreografię. Czy w tym ruchu – wyrażającym tyleż swobodę, co brak troski o losy świata – zaklęty był czeski duch? A może było to jedynie moje urojenie? widziadło zrodzone ze zmęczenia i wkodowanego we mnie stereotypu?

Druga część podróży: pociąg do Pragi. Wyświetlana na telewizorach mapa wskazuje błędne położenie – rzekomo zbliżamy się do stacji głównej, gdy w istocie dopiero minęliśmy Ołomuniec. Spłuczka w toalecie działa w przeciwieństwie do tej, której używać musiałem w busie, jednak czujnik przy umywalce nie uruchamia strumienia wody. Bezskutecznie machałem rękoma, pociągając wreszcie za metalowy spust, który wymacałem pod lustrem – tylko po to, by wycisnąć odrobinę mydła, którą musiałem z dłoni zetrzeć toaletowym papierem.

*

Już w mieszkaniu na Štefánikovej stanąłem przed wyborem pokoju. Mój współlokator miał przyjechać z Belgii dopiero za dwa dni. Pierwsze pomieszczenie od strony podwórza zapraszało schludnym wystrojem, rozproszonym światłem i przede wszystkim ciszą; w drugim zaś, tym od strony ulicy, słychać było nawet przy szczelnie zamkniętych oknach huk przejeżdżających co kilka minut tramwajów; ostre popołudniowe słońce wpadające do środka podnosiło znacznie temperaturę wnętrza. Wierciłem się i kręciłem przez chwilę nie mogąc się zdecydować, choć powinienem był przecie wybrać spokój. Drażniła mnie i nęciła jednak duża, gruba i poskręcana na kształt poroża gałąź, stojąca w rogu pokoju hałaśliwego. Wzrok ześlizgiwał się z mebli – biurka, krzeseł, szafy, nocnego stoliczka – w kierunku tego kształtu, czerniejącego na tle ściany koloru wyblakłej żółcieni. Mogłem w każdej chwili przenieść drąg do pokoju cichego, nie śmiałem go jednak tknąć, zostałem więc tam, gdzie stałem i rozpakowałem walizkę, patrząc ukradkiem na sterczące nieruchomo drewniane dziwadło.

5

W środę przyjechał Stijn.

– I hope you don’t mind that I’ve chosen this room. Yours has big advantage over mine because it is much more quiet.

– It’s ok, but it would be nice to have a table… Faktycznie, stół, przy którym można było wygodnie zasiąść przy komputerze, był tylko w moim pokoju. Zatem to nie gałąź przesądziła. A byłbym gotów przysiąc…

6

Znaczenie terenu. Długie wycieczki per pedes. Zanurzanie się w najściślejszym centrum miasta tylko po to, by czym prędzej stamtąd uciekać. Architektura wzbudza zachwyt, jeśli tylko wzrok unieść i udawać, że nie dostrzega się całego parteru walczącego o klientelę z całego świata. Jakież przyjemności są tu oferowane: trdelník nadziewany gęsto lodami,   tajski masaż, trunki i suweniry. Ulice pokrywa gęsto mrowie pieszych, pielgrzymujących tu, by zobaczyć najpiękniejsze miasto świata i sfotografować się w jego otoczeniu. Patrzenie w górę może przynieść ulgę, ale jest niebezpieczne – trzeba raczej rozglądać się na boki, by nie zaliczyć ciosu selfie-drągiem w łepetynę. Uzbrojeni w najnowsze iPhony turyści uprawiają prawdziwy balet, kręcąc się wokół własnej osi, zastygając co rusz w zmyślnych pozach i szczerząc kły.

Podobno most Karola jest piękny, jeśli tylko przyjdzie się o godzinie szóstej, gdy pijani już trafili do domów, a dzień roboczy jeszcze na dobre się nie zaczął. Dla pewności najlepiej wybrać się w dzień zimny i deszczowy.

Prawdziwym wytchnieniem są parki, z każdym dniem budzącej się wiosny coraz intensywniej pachnące świeżym kwieciem.

Podczas jednej z ucieczek wdrapałem się na położone na wzgórzu Letenské sady, by zobaczyć miejsce, w którym stał największy na świecie pomnik Stalina, wysadzony w powietrze ledwie kilka lat po odsłonięciu. Teraz tkwi tam wielki Metronom wokół którego odbywa się przedłużające się świętowanie upadku komunizmu przy akompaniamencie trzasku deskorolek. Kamienny placyk otaczający postument wypełniają młodzi ludzie sączący piwko, popalający roznoszące charakterystyczną woń zioło i bez większego skrępowania nie tylko namiętnie się całujący, ale i ściskający sobie wzajemnie zadki. Słońce świeciło tego dnia mocno i można się było w tym towarzystwie miło roztopić.

7

Czy można w większym stopniu stać się częścią rzeczywistości, niż poprzez rozjechanie ciężarówką ludzi w centrum wielkiego, turystycznego miasta?

Nagle jedno z tysiąca aut sunących ulicami po prostu zbacza ze swojego normalnego toru i wjeżdża w spacerujących jak gdyby nigdy nic ludzi. Któż z nich mógł spodziewać się, że śmiercionośny cios będzie im zadany w ten sposób, znienacka? Dozwolone są wszelkie chwyty, za czym zabójczy cios może być zadany z każdej strony. Dopóki Europy nie zamieni się w warowną twierdzę, w której każdy obywatel będzie uważnie inwigilowany, podobne niespodzianki będą możliwe i będą miały miejsce, przybierając zarówno formy zmyślne, jak i bezczelne i prymitywne. Dzisiejszy akt był przykładem właśnie takiego prostactwa. Nie wymaga wielkiej finezji wjechanie wielotonową ciężarówką w tłum bezbronnych ludzi i ten brutalnie prosty scenariusz wypróbowany w Nicei i Berlinie powtarza się po raz kolejny, tym razem w stolicy Szwecji.

9

Praga kładzie się na wzgórzach rozdzielonych szerokim korytem Wełtawy. W wielu miejscach natknąć się można na wypiętrzone i odsłonięte warstwy skalne; zmarszczone i pofalowane są nagim świadectwem niespokojnej historii Ziemi, której płaszcz ślizga się nieustannie od milionoleci po gorących warstwach wewnętrznych, zderzając ze sobą poszczególne płaty – pradawne morza zamieniając tym sposobem w góry.

Schodząc z Letenskich sadów, można natknąć się na ciemnoszary skalny masyw, przypominający powalony kataklizmem budynek. Po warstwach geologicznego tortu kładącego się skośnie, wędrować można palcami od jednej epoki do kolejnej. Poruszając się od prawa do lewa, cofając się coraz bardziej w czasie, łapka wpada w pewnym momencie do wygryzionego w skale okna – w jego głębi wmurowana jest tablica upamiętniająca bohaterską śmierć krasnoarmiejca. Ot tak wwiercić się w kamienną ścianę na kilkadziesiąt centymetrów i w tą głębinę wcisnąć pamiątkową płytę – prawdziwy przykład braku dobrego smaku i umiaru komunistów.

16

Chcąc wykorzystać być może ostatni względnie słoneczny i ciepły dzień przed mającymi nadejść w zbliżającym się tygodniu chłodami, wybraliśmy się małą grupką artystów-rezydentów poza Pragę, za cel obierając sobie w pierwszej kolejności Lety. Miejscowość to maleńka i gdyśmy się tam zjawili, sprawiająca wrażenie wymarłej. Można było bez strachu iść samym środkiem asfaltowej drogi, biegnącej między zabudowaniami. Błądziliśmy senni, wypatrując celu wycieczki, nie będąc pewni drogi. Zaszliśmy, wiedzeni być może węchem, do sporej obory, przed którą rząd otoczonych ogrodzeniem krów przeżuwał siano jedną stroną, defekując drugą. Biedaczyska gdy tylko zobaczyły zbliżające się sylwetki ludzkie, wycofały się przelęknione, a część czmychnęła do środka. Jedynie byki wydawały się chętne do konfrontacji.

Słońce świeciło, wiał chłodnawy wietrzyk zapowiadając zmianę aury, krowy mełły, niektóre buczały, myśmy zaś przyglądali się barakom, będąc coraz mniej przekonani, że to właśnie te, których szukamy.

Zrobiliśmy kółko samochodem, natrafiając na dużą tablicę z mapą, z nakreślonym szlakiem i punktami, przy których warto się zatrzymać. Wjechaliśmy w ubitą dróżkę przecinającą świeżozielone pola i oddalając się od miasteczka, zbliżyliśmy się do lasu. Wzdłuż jego brzegu przeszliśmy już pieszo, docierając do miejsca kaźni. Otoczone siatką i krzakami, przylegając do lasu ciągnęły się dwa rzędy długich, szerokich i przy tym niskich baraków bez okien. Docierał nas jednostajny huk pracujących wentylatorów, a gdyśmy się zbliżyli nieco, dotarła do nas przypędzona wiatrem fala smrodu – słodko-metalicznego, będącego jakby mieszanką kału, moczu i krwi. Staliśmy pośród wiosennej świeżyzny owiewani wyziewami rzeźni, do której trafia lokalne bydło.

Duża pamiątkowa tablica objaśniała z pomocą zdjęć i rycin, że w tym miejscu w latach 1942-1943 istniał obóz koncentracyjny, do którego zesłanych było 1309 Romów. Ci, którzy nie zostali zamęczeni na śmierć tu, pod Letami, zesłani zostali do Oświęcimia – prócz piętnastu mężczyzn, którzy mieli przeprowadzić likwidację obozu. Idąc wiodącą przez iglasty las drogą okalającą bydlęce baraki, dociera się do skromnego pomnika – jakby rozpadłej kamiennej kuli, która z daleka wygląda jak narzutowy głaz.

17

Deszcz wypędza spod ziemi dżdżownice; pracowicie drążone przez nie kanały zalewane są od wielu godzin wodą, muszą zatem ratować się wypełźnięciem na powierzchnię, gdzie są z łatwością deptane. Niektóre toną w kałużach. Ta ucieczka przed wodą wpisana jest już w samą nazwę tego zwierzęcia, którego pełzanie i oślizgła nagość zdradzająca głębinowe pochodzenie, zdają się czymś nie na miejscu, gdy objawia się oczom w dziennym świetle.

W drodze do MeetFactory napotykam na chodniku dużą ilość zdeptanych dżdżownic. Gdy tylko słońce znów przygrzeje, wysuszy truchełka na czipsy – koloru strupka, podłużne i skręcone.


MAJ 2017