Siły, wprawiające ciało z duchem sprzężone w stan radosny ulegają stopniowemu ale nieuchronnemu schładzaniu i wygaszaniu. Nastąpił zmasowany atak jesieni na dobre samopoczucie – jakby było czymś nie na miejscu w tym „obszarze gnuśności zalanym odmętem”.

Wszystko brzydnie i kiśnie w zatrważającym tempie. Wilgotno się zrobiło, smrodliwie, a i stężenia trucizn w powietrzu piąć się odtąd będą coraz wyżej. Lada moment pakować trzeba będzie twarze w przeciwpyłowe maseczki i oddychać ciężko własnymi skraplającymi się na nozdrzach i wargach wyziewami. Z drzew strzepnięte już zostały liście, odsłaniając w pełni znieruchomiałe krakowskie kamieniczki barwy brudnej szmaty. W tą wszechogarniającą siną szarzyznę wmieszana jest, podbijająca ją, wzmacniająca jej siłę zasmucającego rażenia, czerń sadzy. Nieprzerwany smogowy opad nabierający intensywności w okresie grzewczym pokrywa wszystek materię czarnymi zasmużeniami, osadza się smolistymi zaciekami na fasadach budowli, przydymia i zabrudza także mieszkań wnętrza – ściany oraz sufit najpraktyczniej jest malować na popielato. Od wielu dni siąpi nieprzerwanie, ale dziś nastąpiła upragniona przerwa. Chmury rozpękły się o poranku i słoneczny blask walnął z całą mocą w lustra aluminiowych rynien zamontowanych pod moją nieobecność. Jeśli tylko spojrzeć w górę na te kończące się daszkami i łysymi rzędami cegieł murki kamienicznej beczki, blask ten nowy wypali w oku seledynowy powidok, pulsujący wraz z krwią i sklejony z ruchem ocznych gałek. Spuść wzrok na ciemności kuchni, a ta fosforyczna plama bić będzie uwięziona w spojrzeniu – słabnąc z wolna i gasnąc wreszcie, odsłaniając wszelki detal pieczary, w której przyszło przykucnąć. Przyjmując pozycję poziomą wracają do mnie falami wrażenia przeróżne, zebrane latem. Leżąc w ciemności blisko północy gotowy już do zaśnięcia, wypływają mi na powierzchnię rozmaitości takie, jak chrzęst grzęznących w żwirze stóp, gdy się ze ścieżki ułożonej z plastikowych paneli schodziło, chcąc doczłapać do plaży spokojniejszej, schowanej za skałkami. To brodzenie w masie okrągłych kamyczków wywołujące hałas o zaskakującej intensywności – jakby się jaka betoniarka wypełniona skałkami w głowie obracała – to mi się w pamięć słuchową i dotykową wtłoczyło, jako czynność powtarzana regularnie przez okrągły miesiąc mojego pobytu w Czarnogórze. Rano porwał mnie z przystanku samochodzik – nader ochoczo, nawet paluszka nie wystawiłem, chcąc czyjeś zatrzymanie i podwiezienie do pobliskiej Budvy wyprosić. Czekałem na Busa pod żółtym daszkiem przystanku, który mi tylko łeb ocieniał, a mi się tu dostawczak jaki zatrzymał z piskiem. Podszedłem dość niepewnie, spojrzałem na grubasa za kółkiem i dałem się wciągnąć do środka, jakby samo zaproszenie było rodzajem konieczności, której nawet nie warto się opierać. Poddałem się więc karnie i dałem wieźć bez zapiętych pasów, serpentyną zjeżdżając do Budvy, omijając korek czopujący główną drogę. Jazda to była nader swawolna. Pocącą się od wewnątrz rozgrzaną plecionkę dłoni chroniłem dodatkowo kolanami, jakby to, wespół z bacznym obserwowaniem sytuacji na drodze, mogło roztrzaskaniu się o jaką przeszkodę zapobiec. W istocie mój los i los moich schowanych rączek był w łapach trzymających kierownicę rozbudzonego nadmiernie grubasa krzyczącego coś w południowosłowiańskim dialekcie. Gdy mnie autko wypluło po wjeździe w ulice miasta, żegnałem się wyjątkowo serdecznie, z ulgą, by nie powiedzieć wdzięcznością. Niestety Budva okazała się być miejscem zepsutym, zapewne w bardzo niewielkim jeśli nie żadnym już stopniu przypominającym owo „śmieszne miasteczko” w Jugosławii, w którym wakacje spędził kiedyś Sławomir Mrożek i którego opuszczenia żałował na rzecz wstrętnego mu Dubrownika – ten wydał mu się wówczas fałszywy, spreparowany z myślą o mających go latem nawiedzać turystach. Dziś podobnie podsumować można by samą Budvę, której urokliwa staróweczka jest lilipucia przy rozrastającym się, wchodzącym coraz głębiej w góry obszarze zabudowanym. Widać przy tym, że ów rozrost ma charakter gorączkowy, jakby w pełni już ruszył wyścig deweloperów zagarniających łapczywie kolejne wolne przestrzenie – dla hoteli, apartamentowców, czy domów handlowych. Los Budvy jako miejsca pełnego uroku został już nie tyle przesądzony, co skonsumowany i nie ma chyba żadnej nadziei, że pęd ku większemu turystycznemu zagęszczeniu, większej hałaśliwości, większemu natężeniu muzyki techno i pseudowłoskich restauracji zostanie zwolniony, nie mówiąc już o jego odwróceniu. Plaża pełna jest paprochów i brzydziłem się – w przeciwieństwie do setek wylegujących się ludzi – rozłożyć swój plażowy ręczniczek na rozsianych gęsto i równo niedopałkach. Gdybym tylko zechciał się w brudnawym piaseczku wytarzać, zgarnąć ciałem ochłap bijący wraz z falą w brzeg i poturlać się nieco między ludźmi lubiącymi klubowy łomot wprawiający plażę w wibracje – gdybym tylko miał na to wszystko najmniejszą ochotę, mógłbym sobie poużywać. Oddalałem się coraz bardziej od miarowego tłuczenia zapraszającego do klubowego podrygu w basenach z pianą, wiedziony naturalnym odruchem znalezienia miejsca cichego i szarego, niekoniecznie nasłonecznionego nawet. Im dalej od umcyk-umcyk, tym mniejsza częstotliwość występowania przekrwionych piersi rozsadzanych silikonowymi wkładami, opuchniętych od nastrzykiwań warg i ponaciąganych twarzy. Podobnież rzecz miała się z wyrzeźbionymi na siłkowniach byczkami, wydziaranymi gęsto, z iskrzącymi się w słońcu okularkami i fryzurami stawianymi na Ronaldo. Cała ta menażeria gromadziła się ciasno stłoczona możliwie blisko zarządzającego pianą didżeja. Na znacznie czystszej, oddzielonej od miasta skałkami plaży, wcisnąłem się między ludzi wyglądających zupełnie zwyczajnie. Znalazłem wąski paseczek piaseczku między jednym ręcznikiem, a drugim – czekający już na mnie. Nie byłem wcale w pełni przekonany, że do tej strefy przeciętności przynależę, karnie jednak buciki zdjąłem i przylgnąłem brzuchem do ręcznika, łeb wbijając niemal w piasek – godząc się tym samym z moim położeniem. Zszarzały i przygaszony gładzić zacząłem wzgórki otoczaków podmywane rytmicznie cienką wodą morską. Uklepywałem i wkładałem w kamiennego placka a to jednego palucha, a to drugiego, aż chrzęściło pod naporem kawałeczka mojego ciała, które tonęło w gorących kamiennych okrąglakach. Po poklepywaniu i insercji pora przychodziła na rozdzielanie cząsteczek tworzonych na poczekaniu górek, braniu w garść kamyczków i przesypywanie ich w miejsce inne, jedno, drugie, trzecie, niekoniecznie mądrze, niekoniecznie chcąc coś zbudować, zsypując drobiazg bezmyślnie, turlając dłużej i uważniej okazy co ładniejsze. Jakimś automatycznym sposobem powstała przed moją zanurzoną w żwirze twarzą galeria kamieni. Najwidoczniej działałem podług reguły podświadomej, nakazującej spośród masy jednolitości wyłuskiwać elementa co barwniejsze lub takie zagłaskane pulsem fal do tego stopnia, że same spomiędzy palców wyślizgiwały się jak pestka. Gdy tylko spostrzegłem ów z chaosu wyłaniający się przed moją twarzą ład, wtarłem go na powrót w plażę i obróciłem się z brzucha na plecy, kładąc się frontem do słońca.

W Czarnogórze przebywam jako artist-in-residence w Dukley Art Center w Kotorze. Instytucja ta mieści się w modernistycznym budynku niegdysiejszego biura żeglugi — przypominając dziś raczej rodzaj squatu niż typową instytucję kultury. Koczujący tu artyści snują się leniwie przy dźwiękach elektronicznej muzy, ściany pokryte są gęsto malowidłami, zapewne tylko w części powstałymi w stanie trzeźwości. Czekająca od dziesięcioleci na posprzątanie przeszłość ciągle wypełnia szuflady. W olejowanych regałach stojących w mojej niewielkiej pracowni prócz map i dzienników portowych znaleźć można liczne fotoalbumy upamiętniające wizyty jugosłowiańskich włodarzy z Titem na czele. Przez okna oglądać można koniuszek wchodzącego w ląd języczka Zatoki Kotorskiej odgrodzonej od reszty świata wchodzącymi w wodę jasnoszarymi górami. Z ich, jakby się mogło wydawać, całkowicie jałowych skalnych powierzchni strzelają ku niebu cienkie pędzelki cyprysów. Sam Kotor zaczopowany jest nieustannie samochodami podobnie jak wszystkie inne tutejsze miasteczka bliskie Adriatyku. Wzdłuż brzegu wije się tu bowiem jedna jedyna nitka drogi o przepustowości dość ograniczonej, co doskwiera szczególnie w okresie letnim, gdy zjeżdżają się sąsiedzi z Serbii i Bośni. Nieco luźniej jest, gdy się odbije w którąś z wchodzących głębiej w ląd odnóg. W mieście frustrację i zniecierpliwienie kierowców czuje się w powietrzu. Pieszy jest tu natrętem, który przełażąc przez ulicę, co rusz wstrzymuje robaczkowy ruch samochodów, usiłujących przedostać się przez miasteczko. Trzeba tu uważnie spojrzeć w lewo i w prawo nieco więcej razy niż robi się to w Polsce, nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych cywilizacyjnie krajach, jak Niemcy, czy Austria, w których pieszym ustępuje się wręcz automatycznie dzięki wkodowanemu odruchowi uprzejmości. Zapewne tutejszy chaos i drogowa nerwówka są niczym w porównaniu z pandemonium nieoznakowanych i bezpasiastych dróg miast trzeciego świata, gdzie będąc uczestnikiem ruchu walczy się na śmierć i życie, usiłując przesmyknąć się przez skrzyżowanie rikszą, skuterem czy jakimś przypominającym samochód gratem. Jakiemuż wzmocnieniu może zostać poddany ten strach, który ledwie muska od środka, gdy się tu – w Kotorze – przechodzi przez ulicę. To jedynie skromny przedsmaczek prawdziwiej paniki, jaka może ogarnąć przybysza ze świata zachodniego, przyzwyczajonego do tego porządkującego i zapewniającego spokój ducha reżimu, podług którego poruszają się samochody, piesi, rowery i autobusy w pięknych, poprzesiekanych drogami metropoliach. To przelęknienie się, zawahanie, coś, co od środka szarpie leciutko – podszept, by obejrzeć się jeszcze raz, wkroczyć na wytarte pasy ostrożnie, upewniwszy się, że się z kierowcą samochodu złapało wzrokowy kontakt – to wszystko jest jedynie zalążkowe – i jako takie niewarte traktowania poważnie czy śmiertelnie wręcz. A jednak czepiam się tego ledwie zauważalnego łechtania lęku, jakby pewna tajemnica bytu w tym tkwiła, będąc krewną wszystkich lęków, strachów, paranoi, jakie tylko człowiek wrzucony w świat zdolny jest odczuwać. Dajże nura, wleź pod samochód jak nieostrożny kot, który mimo swoich kongenialnych zmysłów trzymających go w równowadze, nie umknął samochodowi i trącony został skutkiem swego błędu żelazną masą tak, że powłóczyć będzie teraz swoje na wpół zwiędłe ciało, z kręgiem trzaśniętym i przerwanym, rozdzielonym na dwa osobne – odtąd obce sobie odcinki; jeden władny, drugi  wiotki i będący ciężkimi, trudnymi do uciągnięcia, pozbawionymi czucia saniami. Kotów jest tu dużo, wszystkie są jednak w bezruchu, jakby już uderzone i obezwładnione, konające błogo na kamieniach, czy metalowych włazach do kanałów. Gdy się do nich podejdzie szepcząc idiotyczne polskie „kici, kici” bywa, że łeb podniosą i spojrzą zaropiałymi oczami na natręta płaszczącego się niemal przed mającym go w nosie zwierzątkiem. Może nocą te koty leżące wolno – niejako luzem – ożywają, podnoszą się i ruszają gdzieś, w jakąś spośród swoich stron, jednak w ciągu dnia nie udało mi się ich przyłapać na przemieszczeniu się. Kocie przez ulicę przechodzenie przywidziało mi się jedynie tak, jak przywidziało mi się 1000 i 1 innych drobiazgów, pęczniejąc odtąd w jamie głowowej, krwią nabiegając i bulgot dziwności wzmagając. Rozgrzaną w śmiesznym bałkańskim kraju czachę schładza mi teraz mżawka – polskim kapuśniaczkiem zwana, miechami płuc wciągam w siebie opar smogowy napełniający metaliczno-siarczanym posmakiem usta i tą podtruwającą mieszaniną byłem pijany, powyższe wspominki z wakacji spisując, za co skargi kierować należy do Biura Ochrony Jakości Powietrza.


GRUDZIEŃ 2017