Pierwsze minuty serialu nie zwiastują niczego szczególnego. Wieś taka jak wszystkie. Mogłaby być gdzieś w Polsce. Chłopak, brzydki jak nieszczęście, z za dużą głową, spłaszczonym nosem, jakby był z plasteliny, zajęcza warga i jeszcze krzywousty. Dziewczyna śliczna, o oryginalnej, delikatnej urodzie, hardym spojrzeniu. Od razu widać ze ma charakterek. W pierwszej chwili zgrzyt, czemu  piękna zadaje się z takim okropnym brzydalem. Piękna i bestia, Quasimodo, Cyrano de Bergerac. Francuzi mają tradycję w pokazywaniu tego rodzaju sprzeczności. Tylko że Bruno Dumont jest reżyserem belgijskim he, he.

P’tit Quinquin? To ten bohater komiksowy? – zapytał mój przyjaciel mając na myśli Tintina, stworzonego także przez Belga Herge’a.

Po paru minutach filmu wiemy o nich prawie wszystko. Spojrzenia pełne czułości, delikatne uśmiechy, mimika. Prawie do siebie nie mówią, a jak mówią, to z kromką w ustach. On jest harpagan, lecz ona mu wybacza. Wie, że pod maską twardziela kryje się w tym brzydalu dobry, wrażliwy chłopiec. Dumont wie, że o miłości należy opowiadać prosto i prawdziwie.

Więc mogłaby to być Polska. Gdyby nie to światło, jasne, rześkie, oślepiające, wycinające z niewiarygodnie przejrzystego powietrza kształty. No i ta krowa, która lata za pomocą helikoptera.

Wtedy pojawiają się oni. Jeden wygląda gorzej od drugiego. Głupi i głupszy.

Komisarz van der Weyden składa się z tików i natręctw. Co chwilę się przewraca, cud, że w ogóle chodzi. Ciągle rusza krzaczastymi brwiami, kręci wyłupiastymi jak żaba oczami, rusza głową w te i we wte bez specjalnej przyczyny, wyciąga kuriozalne wnioski, krzyczy kiedy nie ma po co krzyczeć. Porucznik Carpentier ciągle się podejrzliwie uśmiecha, nie ma wprawdzie tylu tików co jego szef, ale od razu widać, że to idiota. Jeździ autem jak stara babcia robiąca prawo jazdy. Startując musi zrobić parę kółek, jakby nie mógł, lub bał się startować, aczkolwiek ma słabość do akrobatycznej jazdy na dwóch kołach.

No ale na razie się nie śmiejemy, przecież jesteśmy dobrze wychowani. Nie wolno się śmiać z niepełnosprawnych. A gołym okiem widać, że aktorzy Dumonta są niepełnosprawni i fizycznie i umysłowo. Ja nie wytrzymałem w scenie jak panowie „fajtnęli” z bunkra. Śmiałem się tak, że oplułem cały monitor. Od tego momentu bańka pękła. Dumont w cudowny sposób poprzez śmiech asymiluje „obcych”, oswaja niepełnosprawność, śmiejemy się z gagów, tików, żartów, zachowań, twarzy, bo są śmieszne, nie zastanawiając się czy wypada czy nie i to nie jest śmiech złośliwy. Czy jest lepszy sposób na pokazanie, że jesteśmy tacy sami?

Oglądając kolejne odcinki zaczynam chcieć żyć w tym świecie. To świat przytulony przez Boga, gdzie dzieciom wybacza się prawie wszystko, nawet wrzucenie petardy do kuchni, gdzie ludzie starzy i młodzi żyją w symbiozie, gdzie fajtłapowaci księża w kościele, odprawiając kuriozalną ceremonię pogrzebową budzą wzruszenie, nie zgorszenie.

Nagle coś zaczyna pękać, śmiejąc się, zaczynam odczuwać lęk. Już od początku historii pojawia się morderstwo, bardzo specyficzne, nieco groteskowe. Lecz tak naprawdę boli scena gdy Quinquin razem ze swoją bandą naśmiewają się i lżą kościelnego, wyzywając go od najgorszych, a on, wesoły, dobry, „wiejski głupek”, wiecznie uśmiechnięty, nie potrafi zrozumieć dlaczego i nie potrafi sobie z tym poradzić. Jego bezradna twarz na której usiłował wywołać pojednawczy uśmiech na długo zostaje w pamięci. Przeraża scena gdy czarnoskóry chłopiec wymachuje pistoletem, bo zawsze gdy dziecko ma broń to przeraża. Boli scena gdy ten sam chłopiec, wyzywany i obrażany, nie rozumie jak to możliwe w państwie Boga który przecież nauczał inaczej, do którego przyjechał po lepsze życie. Przecież jedyna zbrodnia jaką popełnił to to, że się zakochał. A druga to to, że jest czarny.

Zło w serialu Dumonta rozlewa się jak jad pod skórą. Odczuwamy je intuicyjnie. Morderstwa, które towarzyszą nam przez cztery odcinki, które miały być kręgosłupem na którym opiera się cała historia, przerażają jakby mniej. Dużo krwi, obcięta głowa, obcięte palce, nogi, piła tarczowa, bla,bla,bla. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni przez kino, popkulturę, paradoksalnie nie robi to na nas wrażenia. Taki rodzaj kostiumu, scenografii, bardziej brzydzi niż przeraża. Naprawdę przerażające jest zło które w niewidzialny sposób zmienia ludzi, jak choroba.

Gdy skończyłem oglądać ostatni odcinek byłem bardziej rozbity, rozdrażniony, niż rozbawiony choć ten serial jest reklamowany jako komediowy. Czułem się podobnie jak po obejrzeniu filmu „Ukryte” Michaela Haneke. P’tit Quinquin mógłby się nazywać „Ukryte”. Mówi o podobnych sprawach. Miałem też w sobie ten rodzaj emocji, który towarzyszy nam gdy obcujemy z kulturą najwyższej klasy. Haust świeżego, rześkiego powietrza w górach, którego nie da się z płuc do końca wypuścić. Którego nie chce się z płuc wypuścić.

No i znowu napisałem Wam o serialu…

„P’tit Quinquin”(Mały Quinquin), miniserial czteroodcinkowy, reż. Bruno Dumont, 2014