Notatki z wystawy Wojciecha Plewińskiego: Żarliwa ciekawość.

Początek października. Chłodno. Zbiera się na deszcz. Skręcam w bok od ruchliwej ulicy i nadrzecznym bulwarem dojeżdżam do galerii. Przeszklona, jasna przestrzeń hallu jest pusta. Dopiero wewnątrz, w sali wystawowej, dostrzegam kilka pojedynczych osób. Większość przesuwa się bezgłośnie pomiędzy zdjęciami. Tylko jedna pani zbyt głośno rozmawia z bileterem. Najwyraźniej chce żeby wszyscy słyszeli. Ma pretensje. Oczywiście wystawa bardzo jej się podoba, ale nie tego się spodziewała. Na szczęście nie wyjaśnia czego, więc mogę przejrzeć się zdjęciom po swojemu.

Wystawę oglądam według kolejności cyklów zdjęć. Wszystko jest skrupulatnie ponumerowane i opisane. Czytam: „…jeden z czołowych polskich fotografów powojennych, znany jest przede wszystkim jako portrecista, autor zdjęć teatralnych, mody (…). Dorobek Plewińskiego jako reportera jest mniej znany, choć równie znaczący. Po prezentacji jego obszernej części w formie cyfrowego archiwum, Fundacja Sztuk Wizualnych zaprezentuje reportaże mistrza na monumentalnej wystawie. Kuratorem ekspozycji, (…) jest Wojciech Nowicki.”[1]z materiałów prasowych wystawy, http://www.sztukawizualna.org/pl/?p=2301

Początek to żółtawe, miękkie, odbitki z lat 50-tych i 60-tych. Ostrożne próby opisu miejsc, Kraków i ludzie których już nie ma. Plewiński, szuka czegoś więcej, próbuje dostrzec struktury, światło, linie, pojedyncze twarze. Konstruuje z nich nie tylko opis tamtego czasu. Bada samo medium, oswaja się z fotografią. Jest spokojny i uważny. Nieruchome mury kamienic zbudowane ze światłocienia. Pojedyncze sylwetki w opustoszałym mieście. Dalej, dziewczyna w czarnym kostiumie, leży, odpoczywa na krawędzi basenu. Piękne, klasyczne zdjęcie, jakby inspirowane pracami Edwarda Westona.

Jakaś kobieta przygląda się fotografiom z bardzo bliska. Chyba nie chodzi jej o zdjęcia ale o osoby, miejsca. Sądząc po wieku pewnie tam wtedy była. Pamięta. Albo próbuje sobie przypomnieć. Życie wraca. Wojciech Plewiński: „Wyciągam zdjęcia, negatywy, kolejne i kolejne; czasem się dziwię, że je mam. Niektórych nie pamiętam. Inne trochę i na nich dłużej się zatrzymuję. Wie pani, życie wraca.”[2]za: Renata Rodłowska, Fotograf, Magazyn krakowski GW, 15.09.2017

Zaczynam dostrzegać, że ruch w galerii ma swój rytm. Rudowłosa dziewczyna w czerwonej sukience przemieszcza się dość szybko pomiędzy cyklami zdjęć, potem przy każdym z nich zatrzymuje się na dłużej. Stojąc przyjmuje pozy zupełnie jak ze zdjęć Plewińskiego z lat 60-tych. Wygląda jakby przeniosła się tu z jego kolorowanych okładek „Przekroju”. Miało ich/jej tu nie być, ale widocznie równowaga musi być zachowana.

Dzieci zaciągnięte na wystawę przez rodziców oczywiście szybko się nudzą. Przemieszczają się nerwowym zygzakiem pomiędzy pracami próbując znaleźć cokolwiek co mogłoby je na dłużej zatrzymać. Potem już tylko czekają znudzone. Od czasu do czasu ruszają jednak na oślep i przemieszczają się synchronicznie jakby połączone niewidzialną gumką. Gdzieś z boku lub za moimi plecami tworzą dynamiczne struktury, których w tej akurat chwili nie dostrzegam zbyt wyraźnie zajęty Wenecją 1957 roku.

Docieram do zdjęć zdecydowanie innych. Odbitki są śnieżnobiałe. Czerń głębsza, kontrast większy. Pojawiają się kadry kwadratowe, kompozycja bardziej gęsta. Są nasycone zdarzeniami. Ostre. Po chwili orientuję się, że jest w nich też zdecydowanie więcej ruchu, napięcia. Czytam opis: „Odbitka współczesna”. Zastanawiam się nad tym kim jest autor tych odbitek, albo raczej jak się zmienił. A może decyzje o wyborze lub kadrach były bardziej dziełem kuratora? Wojciech Plewiński: „Przyszedł Wojtek Nowicki, wybebeszył mi szuflady i mówi: „Ja biorę, ty się nie wtrącasz. (…) wziął fotografie, które do niego przemówiły. Mnie ta koncepcja średnio się spodobała, ale potem zauważyłem, że jest w tym jakiś zamysł głębszy. Nowicki czegoś szukał, czegoś innego niż zawsze szukali inni. Stałem się więc dostawcą towaru, a Wojtek konstruktorem.”[3]za: Renata Rodłowska, Fotograf, Magazyn krakowski GW, 15.09.2017

Jakiś mężczyzna wszystko metodycznie fotografuje komórką. Może zostawia sobie obrazy na później, kiedy będzie miał więcej czasu na zastanowienie? A może teraz nie jest jeszcze gotów o nich myśleć?

W miarę oglądania dostrzegam coraz więcej odbitek współczesnych. Odnoszę wrażenie, że niektóre z nich pokazują jak fotografia, myślenie o obrazie fotograficznym, zmieniły się od lat 50-tych/60-tych. Niektóre kadry są takie „jakie powinny być” współcześnie, z całą wiedzą o ewolucji fotografii ostatnich dziesięcioleci. Zastanawiam się jak mocno były edytowane. Obecność tylu kwadratów sugeruje brak kadrowania, niektóre zdjęcia były pewnie robione aparatem 6×6. Wiele wygląda jednak tak jakby autor wchodził głębiej w zawartość negatywów dostrzegając wcześniej niezauważoną, zignorowaną akcję drugiego planu. Ruch, który wtedy 60 lat temu nie był w centrum zainteresowania Plewińskiego teraz pojawia się na pierwszym planie. Nie kontemplujemy już miejsc i twarzy tylko puls tamtych ulic. Na jednym ze starszych, tych żółtawych, zdjęć widzę twarz starego człowieka. Siedzi w odrapanym pokoju, bez ruchu patrząc w kierunku obiektywu. Zatrzymał się, zatrzymał czas, zatrzymał mnie. Za nim okno. Coś może się wydarzyć lecz nie w tej chwili. To ten dawny Plewiński. Na innym dziewczyna pędzi ulicą z aparatem w ręce. Do złudzenia przypomina którąś ze znanych modelek lat 90-tych. Trochę jak ze zdjęć Helmuta Newtona. Czy została odkryta wtedy, w 1957? Czy teraz, w 2017? Na kilku innych, grupy osób ekspresyjnie mijają się w kadrze. Nie skupiamy się na ich twarzach, bo i tak zaraz opuszczą zdjęcie. Życie, ruch, puls. Nowe odbitki.

Myślę o czasie w fotografii. Zapisany krótki moment budzi niejasny niepokój. W końcu na zdjęciu zawsze widzę coś co już nie istnieje. Cześć naszego czasu, która już minęła. Powrót do starych negatywów, pośrednictwo cyfrowego warsztatu daje jednak możliwość sięgnięcia to tych chwil jeszcze raz, dostrzeżenia zdarzeń drugiego planu, ruchu i życia które już prawie zdołało się wymknąć. Nowicki: „…dzięki współczesnym urządzeniom Plewiński patrzy inaczej na swoje zdjęcia sprzed kilkudziesięciu lat, na nowo opracowuje swój dorobek za pomocą komputera. Dawne zdjęcia opracowuje zupełnie inaczej niż kiedyś (…)”3 Tak, ale… nie tylko opracowuje, jest też kimś innym niż kiedyś. Pytanie więc z kiedy to są zdjęcia? Jak je datować? Może powinny mieć dwie daty, negatywu i wydruku, wraz z dwoma odręcznymi podpisami Plewińskiego, tego 30-to i tego blisko 90-cio letniego?

Przy okazji wystawy odbyły się warsztaty „Sztuka widzenia”. Czytam: „Inspiracją do warsztatów są doświadczenia Wojciecha Plewińskiego, dla którego moment digitalizacji własnego archiwum – tym samym zmiana kontekstu prezentacji fotografii – był ważnym sprawdzianem widzenia i weryfikacji historii oraz znaczenia zawartego w poszczególnych zdjęciach.”[4]z opisu warsztatów prowadzonych przez Barbarę Budniak, http://manggha.pl/event-item/119No właśnie. Ale czy w takim razie mogę myśleć o reportażu? Dokumencie? Z lat 50/60/70-tych czy też z 2017 roku? Z cyfrowej archeologii. Wydobywania kolejnych pokładów treści. Weryfikacja historii i znaczenia? Ale za pomocą jakich narzędzi? Zamiany w zera i jedynki? Photoshopa? Może minionego czasu? Albo zwodniczej pamięci? A może doświadczenia tysięcy zdjęć zrobionych przez te wszystkie lata. I to nie tylko przez samego Plewińskiego.

Starszy pan nie może znaleźć właściwej perspektywy. Zbliża się do zdjęć, potem znacznie oddala. zakłada okulary. Widać napięcie. Potrąca kogoś ze zwiedzających. Przeprasza. Okazuje się, że nic nie szkodzi.

Kilka portretów starych, bliskich swojego kresu, ludzi. To dawni mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej Helclów w Krakowie. Wtedy mówiło się brutalnie; dom starców. Plewiński zmęczony monotonnymi zleceniami w których musiał być przewidywalny postanowił odreagować fotografując te stare, zmęczone twarze. Te pełne czułości zdjęcia są przepiękne i piękni na nich ludzie. Niezwykłe dziewięć portretów osób, których na pewno już nie ma poza tymi fotografiami i może czyjąś pamięcią. Tyle tu ciepła. Ale też niepokoju. Przypominają mi trochę portrety ojca Richarda Avedon’a. Podobnie surowe, dokładne, niezwykle subtelne i emocjonalne. Ale przypomina mi się też Nobuyoshi Araki: „Fotografia musi sprawić, że naprawdę poczujesz śmierć.”[5]za: Michael Lucken, Imitation and Creativity in Japanese Arts, str.156, Columbia University Press 2016

Zastanawiam się ile w tej wystawie reportażu? Z całej wystawy przebija niezwykła uważność Plewińskiego, ale też ciepło, sympatia dla fotografowanych obiektów. Czy jest ich „żarliwie ciekawy”? Ciągle jeszcze nie wiem. Z całą pewnością brak tu typowych dla Plewińskiego zdjęć, dziewczyn, kociaków, znanych twarzy. Są miejsca, jest życie, podpatrywany ruch. Taka była intencja Nowickiego: „Chciałem wydobyć Plewińskiego z tych nor, do których wcześniej był wpychany. Był bowiem i nadal jest przedstawiany jako fotograf pięknych kobiet, nagich i ubranych, jako fotograf kabaretów, jazzu i wielki dokumentalista polskiego teatru. (…) tymczasem według mnie najciekawszy jest gdzie indziej, jako fotoreporter, człowiek na gorąco łapiący esencję życia. (…) Staram się przedstawić Plewińskiego jako fotoreportera, który ma w sobie więcej z żyłki łowcy niż rzemieślnika na wiecznym zleceniu.”[6]z wypowiedzi dla CoJestGrane, GW, 15.09.2017 Reportaż to dokument. Pozbawiony manipulacji, mniej lub bardziej obiektywny zapis zdarzeń. Mam jednak wrażenie, że nawet te najbardziej reporterskie ujęcia zdradzają inna naturę Plewińskiego. Ciągle myślę, że oglądam raczej zapis jego osobistego czasu. Momentów niekoniecznie decyzji, ale raczej empatii. Przychodzi mi do głowy, że może wystawa powinna się nazywać „Żarliwa czułość”? On zachwyca się światem, ludźmi, delektuje miejscami, światłem. Niepostrzeżenie dokument staje się fotografią bardzo osobistą. Nowicki: „Interesuje mnie spojrzenie Plewińskiego – zawsze ciepłe, z rzadka naznaczone pewną ironią (…)”[7]z wypowiedzi dla CoJestGrane, GW, 15.09.2017

Siła tego spojrzenia jest ogromna. Niezależnie od daty powstania odbitek to jednak cały czas ten sam autor. Niezależnie od ingerencji w wybór, kadry i „weryfikacji historii”, to cały czas to samo łatwo rozpoznawalne „czułe” spojrzenie. Gdzieś wśród opisów natrafiam na pytanie: „Czy fotograf ma swój styl?”. To nieistotne, bo w tych ponad trzystu zdjęciach odkrywam samego Plewińskiego.

Chronologiczne, śledzę zapis kolejnych lat fotografowania, potem w małej salce zapoznaję się ze zdjęciami najnowszymi. Kolorowymi. Niedbale zawieszone, odstają od ściany. Robione na szybko, prostym cyfrowym aparatem, jakby próbowały powiedzieć, że w cyfrowych czasach już nie warto fotografować. Są szybkimi prywatnymi notatkami. Są jakby nawykiem, przyzwyczajeniem kogoś kto nieswojo czuje się bez aparatu. Ale tu również pojawia się Plewiński. Tym razem dosłownie, w autoportrecie odbitym w szybie pociągu. Podpis autora.

Dochodzę do ostatniej części wystawy. Na środku sali kilka gablot, które jeszcze raz potwierdzają, że mimo zapewnień organizatorów i informacji medialnych, tu nie o reportaż wcale chodzi, ale o Plewińskiego. Że to co widziałem, to taka foto-biografia złożona z niewidzianych, niezapamiętanych lub dopiero teraz odkrytych wątków jego pracy. Dzięki temu mniej oczywista. W gablotach zdjęcia samego Plewińskiego w rożnych miejscach i sytuacjach, różnych autorów. A także zbiór legitymacji wraz z typowymi zdjęciami do dokumentów. Autor się wylegitymował, gdyby były jakieś wątpliwości.

Wychodzę. Obok szatni widzę kilka osób. Zwiedzali osobno, teraz okazuje się, że tworzą grupę przyjaciół, chyba studentów. Jest wśród nich dziewczyna w czerwonej sukience. Ich sylwetki ciemnieją na tle okna, każda zwrócona w trochę inną stronę. Wszyscy mówią, chyba nikt nie słucha. Każdy wychodzi z innymi wspomnieniami. Jednak pada. Rower jest już mokry. Chyba nie uda mi się uniknąć przemoczenia. Koła samochodów syczą głośno na mokrej ulicy. Wybieram boczną drogę. Wracając zastanawiam się co zapamiętam. Lata 60-te, ekspresyjne kadry z włoskich i krakowskich ulic, pojedyncze twarze, starców, niedbały autoportret Plewińskiego, taneczny ruch widzów w galerii, deszcz. Co mogłoby znaleźć się w kadrze teraz, co kiedyś w przyszłości. Myślę też o tym czego nie zauważyłem. Może trzeba było zabrać aparat. Kartę pamięci, starannie opakowaną, zamknąć w lodówce. Na potem.


Wystawa Wojciech Plewiński. Żarliwa ciekawość, odbyła się w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w dniach 16.09 – 4.10.2017

Copy-of-thumb_1485_ilustracje_big

Przypisy   [ + ]

1. z materiałów prasowych wystawy, http://www.sztukawizualna.org/pl/?p=2301
2, 3. za: Renata Rodłowska, Fotograf, Magazyn krakowski GW, 15.09.2017
4. z opisu warsztatów prowadzonych przez Barbarę Budniak, http://manggha.pl/event-item/119
5. za: Michael Lucken, Imitation and Creativity in Japanese Arts, str.156, Columbia University Press 2016
6, 7. z wypowiedzi dla CoJestGrane, GW, 15.09.2017