Gdy w pewien pochmurny wieczór kierowany nudą bądź prokrastynacją, natrafiłem na ten dokument i z radością a zarazem niepokojem przeczytałem, że dotyczy chodzenia, nie wahałem się ani chwili, bez mrugnięcia okiem zapłaciłem 6, 90 ziko za wypożyczenie. 

Z radością, bo chodzenie uprawiam od dawna, jest nieodłącznym elementem mojego życia. Z niepokojem, bo często się tak ostatnio zdarza, że mam jakiś pomysł, lecz – delikatnie mówiąc – mój lekko hedonistyczny styl życia (złośliwi zwą to lenistwem) powoduje, że nie widzę akurat w tym momencie wystarczających powodów do tego, żeby go realizować. Nie mija parę dni i trafiam gdzieś w odmętach internetu na informację, że ktoś, na przykład po drugiej stronie globu ten mój pomysł zrealizował i to bardzo sprawnie. Czuję wtedy gorycz, zazdrość i dogłębne poczucie niesprawiedliwości niczym rozjechany ratlerek, który postanowił przejść przez ulicę „na czerwonym”, bez pośpiechu, z godnością, podziwiając zachód słońca, oglądając w międzyczasie swe wielkie, smutne oczy w kałuży na środku ulicy.

*

Jak już wspomniałem, chodzę, odkąd pamiętam i mam tu na myśli poruszanie się na dwu kończynach, które wykonuje się dla przyjemności, relaksu, refleksji. Chodzę, gdy jestem zdenerwowany (w kółko), chodzę, gdy jestem zmęczony (też w kółko), chodzę, gdy muszę coś wymyśleć, chodzę, gdy o czymś opowiadam. Raz idąc zasnąłem, ale byłem wtedy bardzo, bardzo zmęczony, było wcześnie rano, a wcześniej było jakieś niezwykle dynamiczne spotkanie towarzyskie.

Chodzę dla przyjemności, chodzę, gdy nie mam co ze sobą zrobić, chodzę, gdy czuję niepokój trudny do opanowania. Z tego chodzenia zrobiła się rzecz ważna, duża przyjemność a każde wyjście z domu stało się wydarzeniem. Jak się przez miasto idzie, a nie jedzie, więcej widać, czas płynie wolniej, powietrze jest gęstsze, myśli się w głowie przelewają, jest możliwość pogadania sobie ze sobą. To taki rodzaj medytacji. Jednocześnie oczy i uszy szeroko otwarte, łowią niespodziewane obrazy, wydarzenia i historie. 

Gdy byłem w liceum plastycznym, spacery – a właściwie nieustająca włóczęga po mieście i okolicach – to był nasz styl życia. Na studiach i po nich często włóczyłem się, aby zebrać myśli czy uspokoić rozdygotany przez kaca organizm. Potem trochę nie było czasu, były ważniejsze sprawy. Teraz od paru lat znowu chodzę i sprawia mi to dużo frajdy. Mam swoje ulubione trasy, nieoznaczone szlaki, ich pokonywanie za każdym razem jest inne, za każdym razem jest bardziej lub mniej ciekawą przygodą, na którą czekam niecierpliwie.

ilustracja: Katarzyna Kliś

*

Przypomniała mi się anegdota, którą opowiedziała mi znajoma, może to nie jest odpowiednie miejsce w tekście, żeby ją umieścić, ale generalnie „siedzi” w temacie jak złamana drzazga w dużym palcu. Wyżej wspomniana znajoma poczuła kiedyś „wolę Bożą”, był leniwy wieczór, dobra kolacja, wykwintne wino, te rzeczy. Patrząc kocim wzrokiem na swojego mężczyznę, siedząc w kusząco rozchełstanym jedwabnym szlafroku zagruchała głosem Kaliny Jędrusik: – Chodź…. 

Odburknął: – Przecież chodzę…

*

Mieszkałem kiedyś na Kazimierzu w Krakowie. Każdy powrót z Akademii zamieniałem w spacer. Było duszne lato, powrót do domu zajmował mi circa pół godziny, czasem krócej. Zauważyłem wtedy, że jak się idzie równo, miarowo, po pewnym czasie wpada się w trans, powtarzalność ruchów powoduje, że się zlewają i wydaje nam się, że lecimy w powietrzu, unosząc się delikatnie nad ziemią. Podobne odczucie mamy, jadąc samochodem, bodajże na biegu numer trzy, lecz trochę poniżej jego możliwości. W radio gra muzyka, powietrze z lekko uchylonego okna owiewa nam tył głowy, a nam wydaje się, że samochód płynie nad jezdnią, unosząc się bez pomocy kół. To są chwile magiczne.

*

No jest jeszcze kwestia butów, najlepsze są te lekkie i trwałe, ale nie mogą być za lekkie, but musi mieć swój ciężar. Trzeba też wybrać najlepsze dla siebie, wiadomo: but narzuca styl chodzenia. Inaczej chodzę w „ojkach”, inaczej w sneakersach, jeszcze inaczej w sandałach.

Wszystko na pewno zależy też od długości spaceru – inaczej można się „obuć”, idąc na promenadę za rogiem, inaczej idąc na drugi koniec miasta. Najfajniej mieć wygodne gacie, dobrze się chodzi w krótkich, luźnych. Można się też specjalnie na tę okazje ubrać, nie chodzi o kostium kurczaka, rzecz jasna, ważne, żeby czuć się dobrze, jakby ubranie było moją drugą skórą, trzeba się czuć atrakcyjnie, bo ta mała podróż to jest rodzaj święta, chyba że ktoś się jako kurczak czuje atrakcyjnie, to ja wtedy przepraszam.

*

Byłem parę lat temu z moim przyjacielem w Japonii i można to porównać do sytuacji może częściej spotykanej w fantastyce naukowej, gdy nagle przenosisz się w rzeczywistość, która jest kompletnie inna niż ta, którą znałeś do tej pory. Od momentu, gdy zobaczyłem w oddali przez okno autobusu posąg Buddy wielkości Godzilli, stojący w środku leśnego pejzażu, chłonąłem każdą minutę niczym spragniony na pustyni chłonie ostatnie wyciskane z patyka krople wody.

W Tokio nie chcieliśmy spędzić czasu w muzeach, chcieliśmy patrzeć na ludzi, chłonąć żywe miasto. Codziennie rano po zjedzeniu dwóch kanapek i wypiciu kawy w SevenEleven wyruszaliśmy do metra, jechaliśmy losowo w jakieś odległe, ciekawe miejsce, gdzie była interesująca galeria, dzielnica ze „szmateksami” czy kultowy sklep z podróżniczymi, ręcznie robionymi portfelami, a potem wracaliśmy na nogach, przez całe Tokio idąc drogą wyznaczoną nam przez GPS. Szliśmy przez cały dzień, przez najróżniejsze dzielnice, patrząc ludziom w oczy, zaglądając do okien, słońce maszerowało razem z nami, czas był gdzieś obok, nikt nie dzwonił – mieliśmy karty sim kupione na miejscu. Co jakiś czas łączyliśmy się z bliskimi przez Facetim’a, u nas właśnie zachodziło słońce, oni siedząc przed kubkiem parującej kawy w oczach mieli jeszcze sen, a w kącikach oczu świeżutkie, poranne baboki. Byliśmy dwoma rozbitkami na innej, tajemniczej planecie, niczym bohater Lemowskiego Powrotu z gwiazd. Jedliśmy tani, pyszny ramen w poleconych przez „Buja” „sieciówkach”, potem ruszaliśmy dalej, wilgotne powietrze głaskało nas po twarzach, byliśmy mocno zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi.

*

Kurka wodna, ale się rozgadałem, a przecież miałem Wam pisać o dokumencie!!! Polski tytuł brzmi Nowy Jork na piechotę, bohaterem jest Matt Green, 37- latek, który wymyślił sobie projekt polegający w skrócie na tym, że pokona wszystkie ulice Nowego Yorku na piechotę. Matt to „grubszy” zawodnik nie takie „małe miki” jak ja, Matt przeszedł całe Stany Zjednoczone wszerz, na nogach, więc można by się spodziewać, że gdyby nie oceany, to w tej chwili kończyłby niczym Fileas Fogg swą podróż naokoło świata. Następnie można by go zapakować do kosmicznej rakiety, dać elektryczną bieżnię, statek ustabilizować tak, żeby nie leciał szybciej niż chód przeciętnego piechura i niech sobie idzie chłopak na księżyc. (Czy czujecie w moich słowach zazdrość, czy mi się to wydaje…?)

No w każdym razie nasz dzielny Matt zrobił z pomysłu przejścia Nowego Jorku na nogach projekt, rzucił nieźle płatną pracę, żeby to zrealizować i idzie już od bodajże ośmiu lat, mając na koncie ponad 13 000 przechodzonych kilometrów. W ramach projektu Matt założył stronę internetową, regularnie uzupełnianą w informacje, gdzie jest, ile przeszedł, a także opisującą różne miejsca, budynki i ludzi z perspektywy historycznej. Czasem miejsca są gromadzone w stylu kolekcjonerskim np. specyficzne zakłady fryzjerskie z charakterystyczną nazwą. Gromadzenie tych informacji jest bardzo ciekawe, choć – jak twierdzi – sam bohater zabiera gigantyczną ilość czasu. Projekt jest interesujący, film w pewnym momencie zaczyna być monotonny, może jest po prostu za długi, mimo to warto go zobaczyć. 

ilustracja: Marzena Kozioł

Nie wiem, czy chodzi o to, że wszyscy dziś robią projekty, że bez projektów ani rusz, i trochę kiedy słyszę słowo „projekt”, zaczyna mnie ono uwierać, czy chodzi o to uczucie, gdy wasza ukochana, niszowa kapela staje się najpopularniejszą kapelą sezonu na świecie. Tu zapowiadało się trochę podobnie, ale jest inaczej. Łączy nas pasja do eksplorowania świata poprzez wałęsanie się po nim, robimy to na różne sposoby, ale jednak należymy do dwóch różnych zakonów. 

Mój, mam wrażenie, jest w stylu bardziej flaneur’ski, „moi ludzie” włóczą się nieprzewidywalnie, improwizując nieustannie, nie mając planu do wykonania. 

I bardzo dobrze.

Kłaniam się Matt’owi w pas, trzymam za niego kciuki i wymykam się w kolejną podróż, aby przepuścić trochę czasu, myśleć o głupotach, przyglądać się ludziom i miejscom, zastanawiając się, co mnie dzisiaj spotka.

PS

Parę lat temu, natrafiłem w księgarni na książkę Rebeki Solnit Zew włóczęgi, przez moment zastanawiałem się nad wyborem okładki, wydawca dał nam do wyboru różne wersje kolorystyczne. Potem poszedłem na przystanek tramwajowy, miałem jechać do domu. Tramwaj się spóźniał, otworzyłem książkę, zacząłem czytać. Po przepuszczeniu wielu tramwajów, zdałem sobie sprawę, że stoję jak słup soli i czytam od 40 minut. Postanowiłem znaleźć odpowiednie miejsce do kontynuowania czytania, wybór padł na Park Bednarskiego.

Poszedłem na nogach przez Planty, obok Wawelu, próbowałem czytać w trakcie, ale mało się nie „wykopciłem” i nie wybiłem przednich zębów, potem Stradomiem, Krakowską, przez most, obok Korony, schodami na górę. Tam na ławce czytałem kolejną godzinę książkę, o włóczędze której czytanie stało się tej włóczęgi częścią i się tym „jarałem”. Strasznie to było pretensjonalne i egzaltowane, jak teraz o tym myślę, lecz cóż począć zdarzyło się naprawdę.

Ale książka świetna.

https://imjustwalkin.com

https://www.instagram.com/theworldbeforeyourfeet/Rebecca Solnit, Zew włóczęgi, Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2018

ilustracja: Ksenia Świątek