Zacznę od wyznania – być może kompromitującego – czuję się stary, wręcz zmurszały. Gładząc własną twarz, napotykam rogowatą maskę dinozaura.

Otaczam się się ostatnimi czasy coraz szczelniej „inteligentnymi” gadżetami, wciąż jednak żyje we mnie wcale niewątła wiara w papier. Książki i czasopisma rozsadzają mój regał biblioteczny i choć sprasowanie tych zasobów do wymiaru jednego Kindla kusi, poważniej myślę o kupnie większego mebla, mogącego pomieścić kolejne tomy. Tak, wciąż wierzę w papier i jestem przekonany, że myśl, gdy tylko wydrukowana, nabiera szczególnej wagi – czemuż nie chcę przyjąć do wiadomości, że jest to wierutną bzdurą? Skwapliwie podjąłem propozycję pisania felietonów do Linii właśnie przez ufność zaufanie, jakie podkładam w papierze i czary-mary, jakie dokonują się, gdy przechodzi przez drukarnię. A gdyby tak zacząć wykuwać myśl w kamieniu? Można by wtedy byle brednię, jaką urodziła mózgownica, przekuć – dosłownie – w aforyzm, sentencję; frazę, na którą można by spozierać z żabiej perspektywy.

Przykrą (ale dlaczegóż to?) prawdą jest, że nie tylko sam papier, ale i słowo pisane spychane jest nieustannie i spychane być musi, do coraz głębszej i ciaśniejszej niszy – jak jakieś coraz biedniejsze zwierzątko, które, by nie zostać zjedzone, musi się ukrywać. Czy dziś można zadziałać z mocą bomby felietonem, listem otwartym, kawałkiem prozy, czy nawet wierszem? Nie tylko tak, by wstrząsnąć jakąś inteligencką grupką, ale by całe pokolenie zadrżało? No chance. Nie sposób przyznać z niezachwianą pewnością, że literatura skazana jest na dalsze zdychanie zwieńczone jej ostatecznym zanikiem, ale jej obecna bieda w tym, że konkurować musi z takimi formami wypowiedzi, których jeszcze niewiele ponad dziesięć lat temu nie było. Choćby się dziś na głowie stanęło, nie sposób chyba oczekiwać, żeby forma pisana stała się viralowa, rozprzestrzeniając się pośród gatunku ludzkiego niczym zarazek. Ja sam przyłapuję się coraz częściej na tym, że felietony ulubionych autorów odkładam na później, videoblogi zaś łykam niczym tuczna gęś pożywną papkę. Kto wie, czy gdyby ten potwór Gombrowicz żył dzisiaj, zamiast ścierać pióro, sam nie prowadziłby z dalekiej Argentyny videobloga, nagrywając kolejne reaction videos. Pytanie czy mógłby dziś liczyć na popularność i przyznać muszę, że trudno mi sobie wyobrazić Gombra w polu trending videos na YT. A jakże by nam się teraz przydał ktoś, kto by Polsce solidnie dupsko złoił za to, co się tu dzieje, a dzieje się źle, jakbyśmy amnezji doznali, która nam nauki ludzi światłych z mózgów powymiatała. Szczerze wyznam – raz kolejny – że nie tyle w amnezję wierzę, co raczej w obudzoną w narodzie zła-wolę, która „antypolaków” i innych ateuszy przysypać chce ciszkiem jak najgrubszą warstwą ziemi cmentarnej. Nie rozumiem tego i idę spać zły i strapiony.

*

Budzę się z bólem głowy. Mając lat kilkanaście, czy dwadzieścia, dwadzieścia kilka nawet i zamieszkując strefę umiarkowaną, można było mieć wrażenie, że historia, ta burzliwa, wypełniona konfliktami, której bohaterami są na poły szaleni dyktatorzy, to domena przeszłości. Tymczasem okazuje się, że mimo spokoju na podwórku historia wydarza się stale i nawet jeśli jakaś krwawa jatka nie następuje, przynajmniej nie w pobliżu, to zaczyna być ona coraz wyraźniej przeczuwana. Z liderami takimi jak Trump nie ma co marzyć o globalnym porozumieniu, które mogłoby przyczynić się do uratowania świata przed klimatyczną katastrofą, a ta dotknie przecież wszystkich, ze względnie spokojną Europą włącznie. Obecny kryzys uchodźczy okazać może się fraszką przy fali uciekinierów klimatycznych, którzy opuszczać będą bliski wschód ogarnięty walką o źródła pitnej wody. Bójta się. Gdzie są ludzie światli, gdy są tak potrzebni? Otóż nie jest tak, że się oni pochowali, czy zostali od szerokiego świata odcięci przez jakiś spisek ciemnych sił. Trzeba sobie jednak powiedzieć jasno, że polityka to nie akademickie wykłady, czy nawet nie rzeczowe debaty między kandydatami, ale show. Nie powinno zatem dziwić, że wybory w Stanach wygrał trybun ludowy i entertainer, który potrafi nie tylko ładnie gadać do tłumu, ale zaskarbić sobie miłość mas. Zakładanie, że ludzie kierują się głównie racjonalnymi przesłankami jest, jak to widać aż nazbyt jaskrawo, mylne, wygrywa bowiem ten, kto jest gorący i sam potrafi rozprzestrzenić się w narodzie niczym mem. Faktycznie, gdzie nie spojrzeć – straszy głowa Donalda zwieńczona włosopodobną czapą; ucinasz jedną – wyrastają dwie, jak u Hydry.

Szukam czym prędzej odtrutki i włączam kanał The Amazing Atheist – jednej z popularniejszych na YT gadających głów. Komediant, publicysta, komentator świata, na swój oryginalny sposób erudyta. Przyznać trzeba, że ten tłusty i nieogolony wielkolud to istota niezwykle inteligenta i błyskotliwa, która wykorzystuje jednak swoje ponadprzeciętne moce, by miażdżyć miernoty. Prawdziwym creme de la creme kanału są bowiem liczne masakry innych youtuberów tworzących kontent, mogący nierzadko być określony jako wręcz rakowy. Kto by chciał przyglądać się sparingowi równego z równym? Prawdziwą rozrywkę dostarcza grillowanie intelektualnie bezbronnych przeciwników, którzy decydując się niemądrze na odpowiedź, mogą się wyłącznie skompromitować do potęgi. Udowadnianie, że ich punkty widzenia i argumentacje są błędne, pełne wewnętrznych sprzeczności, zdradzające ignorancję, jest zadaniem łatwym, niewymagającym większego wysiłku. Masakry The Amazing Atheist stają się prawdziwym popisem erudycji, rubasznego humoru, ekspresji, trudno jednak nie odnieść niekiedy wrażenia, że jego niesamowite siły, jakimi dysponuje, okazują się nadmiarowe. Po cóż ładować do muchy z bazooki, skoro wystarczy machnąć packą? Jak jednak widać, podobny przepis na kanał okazał się sukcesem liczonym w przekraczającej granicę miliona liczbie subskrybentów. Wyznam, że kładę się niekiedy spać, oddając się słodkim rojeniom o posiadaniu podobnej publiczności.

Liczne konfrontacje Dawkinsa, jakich można znaleźć pełno na YT, okazują się często równie rozczarowujące. Jest z góry wiadome, że żaden kreacjonista, żaden wątpiący w ewolucję naturalną nie ma najmniejszych szans w zderzeniu z Ryszardem Dawkinsem, oksfordzkim profesorem. Oczywiście te utarczki z nierównymi sobie mają swoje edukacyjne uzasadnienie –choć nie przekonają nieprzekonanych w sposób aż zatwardziały, przekonać mogą tych wątpiących i ciągle „szukających swojej drogi”. Pewna wymierna korzyść społeczna płynie z utarczek ludzi światłych z durniami, choćby taka, że zarażanie głupotą napotyka opór i może zostać choć trochę hamowane. Wrodzony pesymizm podpowiada mi jednak, że lwia część wyświetleń tych filmików generowana jest przez osoby, które chcą – tak jak ja – jedynie utwierdzić się po raz tysięczny w swoich racjach, przyglądając się z uciechą z jaką łatwością ten wytworny anglik sposobem celnym i błyskotliwym rozkłada na łopatki wroga (choć ten przenigdy nie przyzna, że w debacie przegrał). Nie jestże to zatem jedynie kolejna rozrywka, która zamiast z samozadowolenia wytrącać, wzmacnia jedynie okopy, w których siedzimy po uszy, schowani przed wrogiem?

To piszę na pół utopiony i by wody powodzi nie wlały mi się do gardła, stać muszę nieustannie na palcach. Ale jak długo wytrzymam? Nadchodzi kolejna fala gwałtownego ocieplenia, która nadmorskie plaże i kurorty zamieni w miejsca kaźni. Książki z półek mi pospadały, lecz nie czas żałować rozmiękłych papierzysk, gdy walka idzie o samego siebie uchowanie przed zagładą. Jeszcze chwila i paluszki mi pękną, wpadnę bezwładny, niesiony prądem w wir memów, stając się drobiną wsysaną do wnętrz fraktali. Czy na wszystkim usiądzie bladym zadem Trump?


12.2016