Moja współpraca z Bartłomiejem i Sonią Pochopień rozpoczęła się w 2017 roku. Dzisiaj to prawie sześć lat, od kiedy odebrałam telefon w sprawie zajęć, które miały być poświęcone architekturze i miały odbywać się w tarnowskim Biurze Wystaw Artystycznych. Już od trzech lat zajmowałam się wówczas w tej instytucji działem edukacji i muszę powiedzieć, że ich propozycja od razu bardzo mi się spodobała. Program zajęć był solidnie przemyślany i zupełnie wyjątkowy. Wydaje mi się, że po wielu latach i wielu innych formach działań, przyszedł czas na pewne podsumowanie – właśnie stąd pomysł na tę rozmowę. I chociaż w 2017 roku zadzwonił do mnie Bartek, to podobnie jak w tym wywiadzie, podczas wszystkich zajęć Akademii Architektury obecny był również głos jego żony, Soni. Bartek i Sonia są parą architektów, którzy tej dziedzinie poświęcili spory kawałek swojego życia, niezliczone godziny rozmów i refleksji.

W opisie projektu Architektonicznego Elementarza Tarnowa napisaliście: „Krajobraz wokół nas jest dojmująco chaotyczny. Osoby wrażliwe na estetykę, a przy tym bardziej bezpośrednie, bez ogródek powiedzą, że jest po prostu brzydko.” Z czego to wynika?

Trzeba by niestety odpowiedzieć banalnie, że to złożona kwestia. Cóż, zazwyczaj dość dobrze wiemy, kto lub co organizuje jakiś porządek rzeczy, podczas gdy geneza chaosu najczęściej pozostaje niejasna – oczywiście wliczając w to ów mityczny, a pierwotny Chaos. Nawet jeśli zawęzimy sprawę Kosmicznego Bałaganu do tego architektonicznego i tylko na naszym podwórku, czyli między Bugiem a Odrą i Nysą, to chociaż polski, krajobrazowy chaos można zdefiniować łatwej niż ten przedwieczny, to i tak jest to dość karkołomne zadanie. Trzeba to zaznaczyć wyraźnie – wobec naszego przestrzennego chaosu skazani jesteśmy na wyławianie z przeszłości kolejnych przyczynków tylko po to, żeby lepiej lub gorzej określać ich stopień ważności. Oczywiście nie chcemy przez to powiedzieć, że nie warto się nad tym zastanawiać. O nie! Wręcz przeciwnie! Zwłaszcza, że powszechna refleksja na ten temat jest najczęściej marna. Jak już z kimś pomówić, to prawie zawsze pada taka odruchowa diagnoza, że w Polsce jest brzydko, bo mamy złe prawo. No, to jest oczywiście prawda, że po wsiach i miastach mamy stosy kiepskich planów zagospodarowania,  a do tego ciągle zmieniające się i też ciągle niedoskonałe przepisy budowlane. Ale to jest tylko jeden z powodów – i to wcale nie najważniejszy. To tak, jakby ci ktoś powiedział, że we Włoszech jest pyszne jedzenie, bo mają tam super sprawne sanepidy, a na samorządowych stronach do pobrania świetnie skonstruowane książki kucharskie. Tymczasem Włosi genialnie gotują najpewniej z wielu powodów – różnorodność kulturowa, klimatyczna czy, dajmy na to, taka banalna rzecz, że po prostu kochają dobrze zjeść. I wracając do architektury, tak nam się wydaje, że ten ostatni aspekt jest chyba jednak najważniejszy. To znaczy ten osobisty, a wreszcie zbiorowy stosunek do danej sprawy. Mówiąc o genezie archichaosu, trzeba by więc odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie emocje towarzyszą architekturze. Wydaje się, że w  pierwszym odruchu Polacy mają do architektury podejście uniżone, adoracyjne, czołobitne. Niestety jak tak dobrze poskrobać, to wychodzi dość szybko, że w gruncie rzeczy jest ono podejrzliwe, lękliwe, niechętne, ewentualnie obojętne. Jeśli rzucić hasło: „architektura”, to pierwsze skojarzenia poszybują oczywiście w stronę Gaudiego, wieży Eiffle’a, Roberta Koniecznego, jakiejś współczesnej ikony albo wakacyjnej, cacanej starówki miejskiej. Tymczasem nasz najważniejszy stosunek do sztuki wznoszenia budynków wynika po prostu z tego, w czym żyjemy – pochodzi z domów, które w lwiej części stanowią o jakości naszego krajobrazu. No, a ta najbliższa ciału koszula, po prostu źle się kojarzy. Z jakimiś osobistymi traumami, niefunkcjonalnymi mieszkaniami w bloku, trudnymi do ogrzania kostkami o niewygodnych schodach z lastriko, źle wybranymi projektami z katalogu, niesłownymi budowlańcami, kredytami po życia kres. Powstały więc, powstają i będą powstawać miliony domów, którymi ludzie są zmęczeni. Już na etapie budowy przestraszeni, niewyspani, skłóceni z połową rodziny. Stąd te drogi na skróty – najtańsza działka, materiały, ekipa. Żeby jak najkrótszą drogą, jak najszybciej mieć to już za sobą, żeby jak najprędzej ta choinka na nowym i wreszcie móc odgrodzić się od sąsiadów. Istotne wydaje się też i to, że niechęć, o której tu mowa, jest z dawna dziedziczona. Myśmy tymi wszystkimi „Panami Tadeuszami” czy też wspaniałymi i z pewnością potrzebnymi skansenami poważnie zaburzyli sobie tożsamość, poczucie tego skąd jesteśmy. Bo przecież nie ze szlacheckich dworów, z biedermaierowskich mieszczańskich saloników, nawet nie z bogatych gospodarskich chałup z obszernymi i świeżo bielonymi izbami, w których piętrzą się stosy wykrochmalonych poduch i pierzyn. Najczęściej jesteśmy z małych, biednych miasteczek i równie biednych wsi, gdzie dopiero w latach osiemdziesiątych pojawiły się wodociągi; jesteśmy ze wsi, przeludnionych, schorowanych, gdzie do połowy zeszłego stulecia zaledwie kilka procent powierzchni kraju miało prąd. Tylko niestety takie suche statystyki dają liche wyobrażenie, czym były te braki w praktyce, bo przecież nie tylko deficytem uniemożliwiającym wieczorną naukę i wychodzenie z analfabetyzmu, a to przecież i tak dużo. Otóż dla milionów Polek i Polaków ich gospodarstwa były małymi zakładami produkcyjnymi, fabryczkami, w których ciężka, fizyczna praca, polegająca na wytwarzaniu żywności, odbywała się wyłącznie siłą mięśni. Wiesz, mój Tata wychował się w dużej wsi na gęsto zaludnionym południu naszego kraju, a i tak ta miejscowość w całości została zelektryfikowana dopiero w latach sześćdziesiątych. Dla porządku przypomnę tylko, że 20 lipca 1969 roku Neil Armstrong postawił nogę na Księżycu. I teraz ważna rzecz, właśnie w drugiej połowie XX wieku Polacy otrzymali od rzeczywistości propozycję nie do odrzucenia, żeby budować inaczej, i to – rzecz na tak dużą skalę niebywała – na bazie projektów. Mocno upraszczając, w szerokim horyzoncie pojawiły się tak zwane domy kostki, chociaż tak naprawdę od lat pięćdziesiątych niemal co dekadę proponowano nowe formy. Niezmienne było jedno – wciąż gorączkowo wdrażano wzorce z wielkomiejskich desek kreślarskich, z reguły nie najwyższych lotów. Oczywiście, najczęściej były to kiepskie refleksy światowych trendów. Wiesz, w jakimś tam szwedzkim miasteczku czy w austriackiej, alpejskiej dolinie cały czas po staremu, sensowne modernizowanie z szacunkiem wobec tradycji, a u nas co chwilę jakby ktoś rozsypywał po wsiach worek z architektonicznymi koncepcjami. Jednak od tych pokątnych projektów gorsze było chyba to, że stare rzemiosła: kowalstwo, murarstwo, a zwłaszcza ciesielstwo (ponieważ do lat sześćdziesiątych większość domów była w Polsce drewniana) zostały wzgardzone i odrzucone na śmietnik historii. I na raz, dwa, trzy, tak z miejsca, bez próby generalnej zaczęto zmagać się z nowymi materiałami i technologiami, rzecz jasna, również układami funkcjonalnymi i formalnymi na bazie obcych projektów. To wszystko miało łatwo powiększyć kubatury przeznaczone dla ludzi wychowanych w ścisku drewnianych izb, no i przy okazji zagwarantować takie symboliczne odbicie od znienawidzonej, nędznej przeszłości. Tylko, że to wszystko się działo bez niezbędnego w architekturze wyczucia materiału, bez rzemieślników, bez rzemiosła przekazywanego z dziada pradziada. Patrząc na ostatnie siedemdziesiąt lat, na dekady, które były bez wątpienia kluczowe dla katastrofalnej przemiany krajobrazu, trzeba powiedzieć, że właśnie materiały, ich ilość oraz różnorodność, niesamowicie skutecznie przekładały się na skalę chaosu. I tu nawet nie chodzi wyłącznie o te nieszczęsne, najbliższe naszym czasom markety budowlane. Wydaje się, że momentem prawdziwie przełomowym w procesie przeobrażania się polskiego krajobrazu było zelektryfikowanie prywatnego, domowego placu budowy, zwłaszcza pojawienie się na nim betoniarki. Domy zaczęły być duże, betonowe, żużlobetonowe, lastrikowe, stawiane wszędzie, w każdych ilościach i formach. Oczywiście można by jeszcze mówić o wielu przyczynach chaosu. Na przykład o tym, że jest on dziełem nierzetelnych urzędników, pośpiesznie pracujących firm budowlanych i architektów nie bardzo zainteresowanych tym, co po nich zostanie. Można by też wspomnieć, jak to milionom Polek i Polaków wydaje się, że sztuka architektury to jest ot, takie sobie gadanie, że tu ściana w lewo, tam w prawo, a nad wejściem taki daszek i proszę mi to narysować. Jeżeli jednak zdamy sobie sprawę, że wszyscy ci ludzie są krwią z krwi i kością z kości narodu, który ma takie, a nie inne zbiorowe doświadczenie architektoniczne, że dzieje się to w kraju, w którym zawód architekta nigdy nie miał szansy funkcjonować między opłotkami, a sam architekt nie próbował zaskarbić sobie uznania na poziomie traw, ponieważ był od pokoleń zajęty projektowaniem miejskich gmachów i arystokratycznych pałaców, to w efekcie będzie chyba zbędne tłumaczenie, skąd taka, a nie inna jakość projektów. Zresztą tu nie chodzi tylko o rysunki na papierze. Niestety w rozmowie o architekturze dominuje taka wizja, że wszystko zależy od architekta i urzędnika; że gdy naród wreszcie zacznie się ich słuchać, w końcu będzie dobrze. Oczywiście, że chcielibyśmy, żeby ten zawód był doceniany i żeby architekci zasłużyli na powszechny szacunek, jednak w rozmowie o architekturze zbyt często przecenia się rolę architektów, jednocześnie nie doceniając pracy rzemieślników, prostej sympatii do lokalnych materiałów i rodzimych rozwiązań, prawdziwej miłości do swojego krajobrazu, obywatelskiej odpowiedzialności za otocznie. A te kwestie są w praktyce więcej warte niż architekci z ich efektownymi „domami z pomysłem”. I na koniec naszej wyliczanki powiedzmy jeszcze o jednej, bardzo ważnej sprawie. Mianowicie o tym, co dzieje się pomiędzy budynkami, jak traktujemy krajobraz i ile dla nas znaczą ogrody, rynki miejskie, perspektywy ulic biegnących poprzez wsie i miasta. Cóż, te wszystkie bezładnie rzucone centra logistyczne, hurtownie ceramiki sanitarnej, Lidle, szeregowe osiedla i stacje diagnostyczne każą niestety sądzić, że niezbyt wiele. I teraz pojawia się pytanie: „skąd to się bierze?” Z niechlujstwa, sobiepaństwa, ignorancji i arogancji? Po trochu pewnie tak, chociaż nie załatwiajmy tego aż tak szybko, bo to, jak traktujemy pejzaż ma bardzo głęboki korzeń w przeszłości, w odziedziczonym stosunku do przyrody. Przyroda była bowiem do niedawna miejscem powszechnego zmagania. Idziesz  za pługiem; zlany potem, środkiem pola i nagle dopada cię mroźne, przeszywające całe ciało oberwanie chmury. Kosisz zboże i mdlejesz od sierpniowego upału. W założone wnyki nie łapie się zając, więc twoje dzieci cierpią głód. Żyjesz w drewnianym domu krytym słomą, który każdego dnia narażony jest na żarłoczność mikroorganizmów. Za ścianą albo lichym przepierzeniem w twojej izbie czujesz ciepło hodowlanych zwierząt. Jesteś tak blisko przyrody, jak tylko to możliwe i jeżeli jej sobie nie podporządkujesz, to ona podporządkuje ciebie. W takiej rzeczywistości przyrodę traktuje się jak przestrzeń do okiełznania i wykorzystania, do efektywnego zagospodarowania. Nie cynicznie czy z kaprysu, ale po to, by przeżyć. Wiesz, ostatnio widzieliśmy na przykład piękny las i pod ścianą tego lasu, za brzydkim betonowym płotem jakąś fatalną, założoną w latach dziewięćdziesiątych fabrykę chipsów, takich chrupków o smaku orzechowym. Ta panorama jest już oczywiście zdewastowana, ale z perspektywy właściciela, którego matka niewykluczone, że przed laty w mroźne dni nosiła z owego lasu chrust, żeby ogrzać rodzinę, to jest po prostu miejsce, które należało zagospodarować. Jego matka szła tamtędy, żeby ciężko pracować, zginać kark pod ciężarem, a nie żeby sobie podumać na polanie jak mickiewiczowska Telimena. Pewnie dlatego nie w głowie jej było opowiadać mu, że las to świętość i nietykalne dobro. Oczywiście, spraw generujących chaos jest jeszcze całkiem sporo i  podczas tej rozmowy nie sposób ich wszystkich wymienić.

Architektura jest nam wszystkim potrzebna, w niej żyjemy. Dlaczego nauka o dobrej architekturze, estetyce została zbagatelizowana w szkolnictwie?

Można by pewnie odpowiedzieć odruchowo i lamentacyjnie, że sztuka w ogóle nie jest szanowana i że nie ma na nią miejsca w szkole, ale nie byłaby to do końca prawda. Przecież języki polski, a z nim literatura – bardzo ważna forma ludzkiej ekspresji – posiada w szkole niepodważalną pozycję. Jednak literatura jako forma sztuki funkcjonuje na nieco innych zasadach. Bo przecież obok estetyki i strawy duchowej, którą ze sobą niesie, jest też praktycznym narzędziem do nauki czytania, jest użyteczna przy wychowywaniu, kształtowaniu obyczajowych i politycznych postaw, zbiorowej tożsamości, kreowaniu narodowych symboli. Oczywiście gorzej jest z muzyką, przy czym w ogólnym planie ona i tak się jakoś broni, znajdując sobie nisze w szkołach i akademiach muzycznych, na zajęciach w domach kultury. Szkół muzycznych jest w całym kraju bodaj 500 i stanowi to jakieś 80% wszystkich szkół artystycznych. To zabawne, bo sztuki plastyczne okazują się kompletnie zmarginalizowane nie tylko wobec przedmiotów, od których wydaje się, że nie ma odwołania, jak: matematyka, wychowanie fizyczne, religia czy język polski. Są przyparte do ściany nawet w gronie szkół artystycznych. My na przykład przez całe liceum ogólnokształcące nie mieliśmy ani jednej godziny plastyki. Wychowanie fizyczne chyba ze trzy razy w tygodniu, matematyka prawie codziennie, religia dwa razy w tygodniu, a o estetyce, która nas otacza, którą odziedziczyliśmy, którą podziwiamy, odrzucamy albo współtworzymy, ani słowa. Zatem o jakim ogólnym wykształceniu młodego człowieka może być tu mowa? Przecież od przedszkola do matury, przez dwanaście lat, z ust pedagogów słowo „architektura” właściwie nie pada. Ewentualnie,  na lekcji historii lub języka polskiego wspomina się, że był jakiś strzelisty gotyk i styl romański z małymi okienkami. Dwa zdania. Nic więcej. Wydaje nam się, że zasadniczy problem polega na tym, że sztuki wizualne bardzo trudno poddają się schematom dydaktycznym. W przeciwieństwie do matematyki, geografii oraz biologii. No wiesz, są ścisłe reguły rządzące fizyką, muzyką i chemią. Są wzory, równania, tonacje, rytmy, możliwe do określania w matematyczny sposób. Można kogoś, kto kompletnie nie ma słuchu, mechanicznie wyuczyć, jak zagrać jakiś utwór. No oczywiście bardzo trudno – o ile w ogóle to możliwe – wytłumaczyć, jak skomponować piękny utwór albo z wyczuciem zinterpretować partię wokalną, ale na takim elementarnym poziomie istnieją całkiem klarowne reguły gry. Uczeń nacisnął zły klawisz, nuta jest fałszywa, błąd jest niepodważalny. Tymczasem, powiedzmy, w nauce rysunku sprawa nie jest już taka prosta. Jako osoby uczące rysunku wiemy z doświadczenia, jak trudno jest wskazać, gdzie ktoś popełnił błąd podczas szkicowania. Mamy w pamięci taką sytuację: w naszej obecności dziecko znajomej rysowało coś kredkami na papierze. W pewnym momencie zasugerowaliśmy, żeby spróbowało narysować to w nieco inny sposób. Znajoma rzuciła: „Przecież to jest sztuka, ograniczamy jego indywidualność i ono ma prawo tworzyć tak, jak czuje”. Wiesz, jakieś takie płaskie, posthipisowskie, newageowe podejście, że każdy musi zaraz z miejsca tymi farbami wyrazić siebie. Tak się trochę czepiamy tej muzyki, ale warto zwrócić uwagę, że właśnie w muzyce nikt nie myśli o wyrażaniu siebie, zanim się nie nauczy porządnie grać gamy. Nawet grając punka, trzeba mieć jakieś minimum warsztatu muzycznego. Gdyby to samo dziecko zagrało na pianinie fałszywie Wlazł kotek na płotek i usłyszałoby: „uderz w ten klawisz, a nie w inny”, znajoma potraktowałaby taką uwagę jako rozsądną korektę. Nie wiadomo, może tu chodzi o to, że na dłuższą metę trudniej jest znieść w domu rzępolenie latorośli i jak już ma grać na tych skrzypcach, to niech to robi przynajmniej dobrze. Tymczasem nieładny rysunek pobieżnie się pochwali, powiesi na lodówce i wreszcie po cichu schowa na dno szuflady. Oczywiście to nie znaczy, że nie da się uczyć rysunku, rzeźby, malarstwa, architektury czy grafiki. Ba, jesteśmy przekonani, że można i że należy to robić, że warto pokazywać, jak pewne zestawienia kolorystyczne wyglądają lepiej, a inne gorzej; że coś z daleka prezentuje się bardziej przejrzyście niż z bliska i jakie mogą być tego konsekwencje; że są pewne kanony, które rządzą naszym okiem, i że to jak odbieramy przestrzeń, wynika na przykład z rozwoju cywilizacyjnego człowieka. Tylko, że to jest trudniejsze do wtłoczenia w schemat. Szkoła zaś jest instytucją, która bez schematów i różnych tabeli, bez skali ocen nie potrafi funkcjonować. System edukacji po prostu lubi jasne sytuacje, w których dosyć łatwo może wystawić uczniowi ocenę. W rezultacie dochodzi do takiej oto tragedii, że nieprawdopodobnie ważne zadanie, jakim jest otwieranie ludzi na estetykę, zostaje odsunięte na bok, zdewaluowane, potraktowane jako coś gorszego. I to wszystko doprowadza do konsekwencji bardzo szerokich społecznie i bardzo długofalowych. No bo przecież skoro system nie kładzie nacisku na jakąś sprawę, to znaczy, że to jest chyba nieważne albo po prostu banalne, niewarte wysiłku, zastanowienia. Pamiętamy jedne zajęcia Akademii Architektury w szkole podstawowej w Mikołowie. Warsztaty odbywały się po godzinach, przyszły zainteresowane dzieci, no i oczywiście nauczycielka plastyki, która siedziała w ostatniej ławce i z obowiązku biernie asystowała. Potem się okazało, że podstawowym etatem tej pani jest prowadzenie wychowania fizycznego. No, a że szkoła chciała zaoszczędzić i nie wydawać pieniędzy na nauczyciela plastyki, to funkcje tegoż przejęła pani po Akademii Wychowania Fizycznego. Mała strata, krótki żal. Jej lekcje wyglądały tak, że dzieci sobie coś tam rysowały i – z braku innego, miarodajnego kryterium – wystawiała uczniom ocenę na podstawie tego, czy zakolorowali całą kartkę czy jednak zostało trochę białego tła. Oczywiście uczniowie i uczennice w tej szkole nie tylko nie mieli szansy na dobrą edukację artystyczną. Więcej! W tej sprawie stało się coś zacznie gorszego. Oto dorośli ludzie, dyrekcja, nauczyciele i rodzice pokazali im, że sztuka jest piątym kołem u wozu, bzdurą, którą nawet nie warto się przejmować, że autorytetem w tej sprawie może być ktokolwiek. I wiesz co? Najbliższe 10-15 lat minie bardzo szybko i spośród tych dzieci ktoś zostanie architektem, ktoś urzędnikiem w wydziale architektury, a jeszcze ktoś inny – deweloperem. Razem, już jako dorośli ludzie, zbudują pod Mikołowem byle jakie osiedle, postawią przy drodze szpetny bilbord, a my będziemy mnożyć domysły o przyczyny chaosu i zastanawiać się, kto jest temu winien. ? Pani wuefistka? Dyrektorka szkoły? Rodzice, których to w ogóle nie obeszło? Źle wykształcone dzieci?

Co mogą zrobić rodzice i nauczyciele, którzy sami tej wiedzy nie otrzymali?

Dobrze byłoby wyjść z takiego założenia, że sztuka, rozmowa o estetyce czy architekturze, to sprawy o pewnej randze – coś, co ma wpływ na nasz szeroko pojęty dobrostan. Należałoby uznać, że z estetyką jest tak, jak z każdą inną dziedziną w naszym życiu. Tak jak bez odpowiedniego przygotowania nie da się bezpiecznie przebiec triathlonu, ugotować pierogów albo zoperować wyrostka robaczkowego, tak nie da się bez intensywnego poszerzania swojej wrażliwości namalować dobrego obrazu albo zaprojektować harmonijnej elewacji. Przecież są rzesze bardzo zdolnych i ambitnych artystów, którzy życie poświęcają twórczości, a na koniec zostaną po nich ze dwie, trzy szczególne prace, które będzie warto zapamiętać. Chcemy przez to powiedzieć, że sztuka to naprawdę wymagająca sprawa. I takie założenie ułatwi decyzję o znalezieniu jak najlepszego nauczyciela plastyki , zorganizowaniu wycieczki do muzeum czy nawet zwrócenia uwagi na to, jak wygląda sama szkoła – czy jest urządzona funkcjonalnie i estetycznie, a może nawet pięknie, czy też jej wnętrze to bezładny twór złożony z brzydkich gazetek ściennych, że „idzie jesień” albo „witaj szkoło!” i niezliczonych komunikatów dla uczniów i rodziców wydrukowanych na „aczwórkach”, poprzylepianych w przypadkowych miejscach do lamperii. Ta brzydota w szkołach jest powszechna i nawet trudno ją usprawiedliwiać skromnymi budżetami. Ostatnio weszliśmy do jednej ze szkół w Bielsku-Białej. W holu wejściowym, na honorowym miejscu stał nieudolnie namalowany portret Piłsudskiego, totalnie kiczowaty, zmasakrowany w proporcjach. Przypomniało nam się wówczas po raz kolejny świetne powiedzenie z Finlandii, że dzieci są kształtowane na trzy sposoby. Po pierwsze, przez inne dzieci, po drugie, przez budynek szkoły z jego otoczeniem, a dopiero w trzeciej kolejności przez nauczycieli. Oczywiście pytanie pozostaje otwarte: jak zostaną ukształtowane estetycznie czy nawet patriotycznie dzieci mijające codziennie po wielokroć tego paskudnie wyobrażonego marszałka Józefa Piłsudskiego?

Kiedy zgłosiliście się do BWA z pomysłem na zajęcia poświęcone architekturze, bardzo się ucieszyłam,  ponieważ sama się nią interesuję. Do ilu instytucji w tym czasie się zgłaszaliście i jaki był odzew? Jak wyglądało to w szkołach? Tam też przedstawialiście swoje projekty.

Zaczęliśmy w 2016 roku i z miejsca postanowiliśmy, że chcemy pracować w małych miejscowościach, w społecznościach, które ̶ par excellence ̶ budują nasz kraj. Terenem działania był szereg miasteczek z pogranicza śląsko-małopolskiego. Miejscem zajęć były głównie domy kultury albo biblioteki pełniące taką rolę, czasem szkoły. Przez prawie siedem lat natłukliśmy w tej sprawie tysiące kilometrów. Od października do czerwca, co tydzień lub co miesiąc, prowadziliśmy warsztaty Akademii Architektury. Odbyło się chyba ze 400 spotkań, cyklicznych albo jednorazowych. Sytuacja, w której zostaliśmy powitani z aż taką serdecznością jak w BWA w Tarnowie, była absolutnie wyjątkowa. W tej galerii byliśmy z zajęciami mnóstwo razy. Poza tym wiele z nich odbyło się w takich miejscowościach jak: Słomniki, Kalwaria Zebrzydowska, Bochnia, Kraków, Imielin, Wadowice, Mikołów, Mysłowice, Olkusz, Olesno. Oczywiście na każdą z miejscowości, na każdy z domów kultury, bibliotek i szkół przypada szereg takich, gdzie usłyszeliśmy: „nie”.. Szukanie przestrzeni i środków na prowadzenie cyklicznych – czyli nie w oparciu o jednorazowe granty – zajęć jest dość trudne. Zresztą posiadające przecież swoje wady granty, też nie są najłatwiejsze do zdobycia. Oczywiście bardzo trudno rozmawia się z lokalnymi władzami. Samorządy, które przy dożynkach i tak wywalą kupę kasy na godzinny występ jakiejś dętej gwiazdki, mówią, że nie ma pieniędzy na edukację architektoniczną i każą sobie radzić samemu, szukać sponsorów. Sponsorzy ignorują prośby o wsparcie, zresztą wolą dać kasę lokalnej drużynie piłkarskiej i powiesić baner na stadionie. Domy kultury z miejsca pytają: „a czy zajęcia są płatne”. „No płatne – odpowiadamy – bo musimy dojechać, przygotować się, kupić materiały”. „A, to w takim razie możemy państwu odpłatnie wynająć salkę. Promocję robicie sobie sami, my najwyżej wrzucimy informację na stronę”. Musieliśmy setki razy tłumaczyć, że to nie są jakieś wygórowane kwoty, że nie jesteśmy komercyjnym kursem przygotowawczym na studia, że chodzi nam o coś więcej, o niesienie kaganka architektonicznej oświaty. O szkołach właściwie nie ma sensu wspominać, ponieważ – niezależnie czy chodzi o zrobienie zajęć na wsi czy w mieście, takich płatnych czy darmowych, bo i takie udawało nam się organizować – sprawa okazała się zaskakująco trudna. Może nie niemożliwa, ale ekstremalnie trudna. Zwracając się do szkół, nie mieliśmy pojęcia, że jest tak niewielu nauczycieli, którym chciałoby się nam pomóc. Przynajmniej zostać parę godzin po lekcjach i bez wysilania się, biernie popilnować spotkania, siedząc sobie w ostatniej ławce. A tych naszych prób było tak wiele i niechęć była tak powtarzalna, że moglibyśmy na ten temat przeprowadzić niezłe badania socjologiczne. Wiem, że nauczycielki i nauczyciele mają najczęściej bardzo wysokie mniemanie o swojej grupie zawodowej i ofiarności wobec społeczeństwa, jednak myśmy zobaczyli w praktyce, że niestety nie jest tak różowo.Jednak chyba największą barykadą w porozumiewaniu się ze szkołami jest sekretariat. Miejsce absolutnie kluczowe, a jednocześnie totalnie dysfunkcyjne. Zaskoczyło nas, że sekretariaty tak bardzo utrudniają komunikację. To znaczy coś tam o nich wiedzieliśmy, jak każdy, sami byliśmy uczniami i studentami. Jednak nie przewidywaliśmy, że poziom komunikacji z miejscem de facto powołanym do komunikowania ludzi, będzie tak dramatycznie niski. Takie klasyczne: „nie, nie ma pani dyrektor, ale o co chodzi”, „nie wiem, proszę pana, niech pan napisze w tej sprawie maila;  wysyłał pan maila? A z jakiego adresu? Nie, nic nie mam na skrzynce. No, ale tak konkretnie to, o co panu chodzi. A to nie, to raczej nie jesteśmy zainteresowani”. „Nie, pani dyrektor jeszcze nie ma, nie wiem, kiedy będzie, proszę dzwonić pojutrze, może będzie”.

Rozmawialiśmy kiedyś o tym, że Tarnów jest dobrym miejscem na rozmowę o historii architektury. Dlaczego?

Ponieważ Tarnów to historia europejskiej architektury w pigułce. W Tarnowie jest po prostu wszystko. To nawet nie o to chodzi, że można tu zobaczyć wszystkie style architektoniczne od średniowiecza do współczesności, że przecież te kolejne epoki są przez poszczególne budynki genialnie reprezentowane, ale też o to, że są w Tarnowie miejsca totalnie zaskakujące, eksperymentalne. Weźmy pod uwagę taki dom doktora Książka[1]Przy ul. Chopina 16. Projekt Wojciecha Pietrzyka z 1967 roku.. Mamy tu do czynienia z bardzo egzotyczną wariacją na temat modernizmu, która jest ekscytującą zapowiedzią rozległego postmodernizmu. Postmodernizmu, który rozszaleje się na świecie i w Polsce dopiero w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

W BWA w Tarnowie pierwsze zajęcia pod nazwą Akademia Architektury odbyły się w 2017 roku. Spotkania składały się z dwóch części – wykładowej i ćwiczeń rysunkowych. Prowadziliście też wakacyjne plenery w Tarnowie i Mościcach. Przygotowaliście materiały wideo poświęcone architekturze tego miasta. Później przyszedł czas na Architektoniczny Elementarz Tarnowa, któremu została poświęcona konferencja  dla nauczycieli w BWA. Muszę powiedzieć, że pomysł spotkał się z bardzo pozytywnym oddźwiękiem osób, które wzięły w niej udział. Opowiedzcie, proszę, więcej o pomyśle na ten projekt.

Chociaż od 2016 roku przeprowadziliśmy kilkaset warsztatów, wykładów i plenerów, chociaż o architekturze opowiadamy na żywo i w formie publikacji, mamy przekonanie, że to zbyt mało i powinniśmy prosić o pomoc pedagogów. Chcielibyśmy jednak ułatwić to zaangażowanie. Właśnie dlatego stworzyliśmy dla tarnowskich szkół podstawowych i przedszkoli Elementarz Architektoniczny. Powstał dzięki wsparciu BWA i norweskich środków w ramach programu Tarnów Nowe Spojrzenie. Nasz Elementarz to proste pudełko, o równie prostej zasadzie działania. W środku mieści się dwadzieścia kartonów formatu A4. Na każdym z nich jest kolorowanka i krótka opowieść o jednym z tarnowskich obiektów. Wystarczy taki rysunek powielić na ksero, rozdać do pokolorowania i przeczytać wspólnie parę zdań poświęconych każdemu z miejsc. Sądzimy, że to już całkiem sporo, żeby dzieci na elementarnym poziomie obcowały z architektoniczną wiedzą. Jednak elementarz jest nie tylko narzędziem prostym, ale i elastycznym. Można z niego korzystać w ramach prac indywidualnych, zespołowych, można go drukować na dużych planszach i kolorować wspólnie podczas rodzinnych pikników, można w oparciu o niego wybierać się na architektoniczne spacery po mieście. Warto wspomnieć, że idea działania naszego Elementarza wiąże się z tym, o czym można przeczytać w słynnej Teorii widzenia Władysława Strzemińskiego. Strzemiński pisał: „W procesie widzenia nie to jest ważne, co mechanicznie chwyta oko, lecz to, co człowiek uświadamia sobie ze swego widzenia. Wzrost świadomości wzrokowej jest więc odbiciem procesu rozwoju ludzkiego”. Zatem sprawa wydaje się prosta. To, jak i na co patrzymy, bezpośrednio nas kształtuje. Ba, przecież każdy, kto lubi rysować, wie, na jak długo zapada w pamięć rzecz, której poświęci się dłuższą chwilę uwagi. Toteż pomysł, żeby tarnowskim dzieciom zapadło w pamięci dwadzieścia cennych miejsc z ich szczególną formą, proporcjami, architektonicznym detalem wydał nam się dobrym wstępem do rozwijania przestrzennej świadomości. No, ale skoro tak, to trzeba powiedzieć tutaj jeszcze o jednej, istotnej sprawie. Otóż, niebanalnymi przewodnikami po przebogatym świecie tarnowskiej architektury jest jedyny w swoim rodzaju Archi Fru-Fru – Fruwający Klub Miłośników Architektury. Wesoła grupa kilkunastu gołębi, które – jak to gołębie – o architekturze z natury rzeczy wiedzą całkiem sporo. Każdy z nich nosi szczególne imię przypominające ważnego projektanta lub projektantkę – takie postacie, które współcześnie lub setki lat temu, w Polsce lub za granicami zostawili w dziedzinie architektury niebagatelny ślad. Jest więc między innymi Szyszko, fruwający wokół Mauzoleum generała Bema (w rzeczywistości zaprojektował go krakowski architekt Adolf Szyszko-Bohusz), jest Oskar prezentujący nam łupinę Amfiteatru Letniego (brazylijski architekt Oscar Niemeyer słynął właśnie z tego rodzaju krzywizn), jest i uroczy Korbu wspominający o blokach zwanych Falklandami (Le Corbusier był jednym z ważniejszych architektów odpowiadających za modernistyczną rewolucję XX stulecia). Tych dwadzieścia obrazków stanowi swoisty komiks o architekturze. Mowa w nim o niemal każdej z wielkich epok – od średniowiecza do współczesności – które można spotkać w Tarnowie.

Dlatego też kolorowanki, razem z towarzyszącym im listem przewodnim, skierowanym do rodziców i nauczycieli, są dostępne do pobrania na stronie BWA w Tarnowie. Jako instytucja nadal będziemy współpracować z Akademią Architektury, na przykład w najbliższe wakacje przy plenerze rysunkowym. Za Wami już długa droga związana z edukacją architektoniczną. Od czego się zaczęła?

Zaczęła się w 2016 roku, kiedy za nami była już praca w paru dobrych pracowniach, projekt wystawy dla Muzeum Auschwitz-Birkenau i pojedyncze, własne realizacje. Czuliśmy jednak, że negatywne przemiany galopują, a my sobie siedzimy w wieży z kości słoniowej i cyzelujemy jakieś odosobnione tematy. Myśleliśmy, że być może pracownia za chwilę zacznie się rozwijać i nie będziemy umieli tak łatwo odmawiać zleceń szkodliwych dla krajobrazu. Obawialiśmy się, że tak, jak wiele nawet niezłych pracowni, na naszej stronie będziemy pokazywać tych kilka wybranych i nagradzanych realizacji, jednocześnie po cichu przechowując w szufladach tuziny projektów, które popsułyby nasz wspólny pejzaż – projektów, które w gruncie rzeczy dałyby pracowni przeżyć. Dotarło do nas, że siedząc wyłącznie w biurze możemy być, jak wielu architektów, po prostu szkodliwi, albo co najwyżej dołożymy kilka lepszych realizacji do ogólnego chaosu, który panoszy się w Polsce. Szacunek do kraju, w którym przyszło nam żyć i miłość do dziedziny, jaką jest architektura, postawiła nas przed wyborem. Stwierdziliśmy, że trzeba przestać narzekać i wyjść z depresyjno-złośliwego nastroju, ciągłego utyskiwania na to, że jest źle i spróbować coś zmieniać, nawet jeżeli wyraziste efekty tego zaangażowania nie pojawią się za naszego życia. Zrozumieliśmy, że edukując, może będziemy mieli bardziej pozytywny wpływ na krajobraz niż poprzez projektowanie architektury – dziedziny, którą uwielbiamy, i którą w jakimś stopniu staramy się oczywiście czasem praktykować.


Sonia i Bartłomiej Pochopień są absolwentami Wydziałów Architektury i Urbanistyki Politechniki Śląskiej i Krakowskiej oraz praktykującymi projektantami. Jako architekci współpracowali z takimi twórcami jak: Marek Dunikowski, Stanisław Niemczyk, Oskar Grąbczewski i Tomasz Konior. Od 2015 r. tworzą autorską pracownię projektową „Studio Styczna”. Ponadto Bartłomiej Pochopień w latach 2014-2015 był twórcą odpowiedzialnym za stworzenie projektu koncepcyjnego „Nowej Wystawy Głównej” w Państwowym Muzeum Auschwitz – Birkenau. Od 2016 r. – pod szyldem Akademii Architektury – silnie angażują się na rzecz edukacji architektonicznej.

Przypisy   [ + ]

1. Przy ul. Chopina 16. Projekt Wojciecha Pietrzyka z 1967 roku.